– Wingo – ostrzegłam go, lecz mnie nie słuchał.
– Możliwe, że jest po prostu chory… – ciągnął. – Jestem pewien, że zdaje sobie z tego sprawę. Może błaga, by ktoś go uratował od samego siebie…
– Wingo! – Podniosłam głos i gwałtownie odwróciłam się do niego na krześle. Chciałam odwołać te słowa, lecz już było za późno; wisiały w ciszy kostnicy… – On nie chce zostać złapany!
Rozchylił usta, zdziwiony moim gniewem.
– Ojej… Nie chciałem pani zdenerwować, doktor Scarpetta, ja tylko…
– Wcale nie jestem zdenerwowana – warknęłam. – Ale ludzie tacy jak ten sukinsyn wcale nie chcą zostać złapani, okay? On nie jest chory! Okay? To psychopata, zły do szpiku kości… robi to, bo to właśnie lubi, okay? On chce to robić.
Wingo, skrzypiąc cicho butami po podłodze, przeszedł do zlewu i zaczął go myć małą szczoteczką. Nie patrzył na mnie.
Przyglądałam mu się długą chwilę; poczułam wyrzuty sumienia.
Mył zlew, nie podnosząc głowy, a ja czułam się naprawdę fatalnie.
– Wingo? – Wstałam od biurka. – Wingo? – Niechętnie podszedł do mnie, a ja lekko dotknęłam jego ramienia. – Przepraszam. Nie miałam żadnego powodu, by na ciebie naskakiwać.
– Nie ma sprawy – odparł; niepokój w jego oczach działał mi na nerwy. – Wiem, co pani teraz przechodzi… Te sprawy mnie też przyprawiają o szaleństwo. Cały czas siedzę i usiłuję coś wymyślić… Ma pani na głowie strasznie dużo rzeczy, a ja zupełnie nie wiem, jak pomóc. Po prostu chciałbym jakoś pomóc, to wszystko…
O to więc chodzi! Nie tyle zraniłam jego uczucia, ile raczej wzmogłam niepokój. Wingo martwił się o mnie. Wiedział, że w ostatnich dniach nie jestem sobą, wiedział, że zbliżam się do granic załamania nerwowego. Może wszyscy inni widzieli to równie wyraźnie? Przecieki do prasy, włamanie do komputera, źle naklejone etykietki. Może nikogo właściwie nie zdziwi, jeżeli ktoś oskarży mnie o brak kompetencji…
„Już od dawna widać było oznaki – powiedzą. – Była taka nerwowa”.
Źle sypiałam. Nawet jeżeli próbowałam się odprężyć, okazywało się, że mój mózg jest maszyną bez wyłącznika. Pracował i pracował, dopóki nie zaczynał się przegrzewać, a nerwy nie napinały się jak postronki.
Zeszłego wieczora usiłowałam rozweselić Lucy, zabierając ją na kolację i do kina; cały czas, gdy siedziałyśmy w restauracji, a potem gdy oglądałyśmy film, czekałam, aż odezwie się mój pager, a co dwie minuty sprawdzałam, czy przypadkiem baterie się nie wyładowały. Nie wierzyłam, by piątkowy wieczór mógł minąć w spokoju.
Do trzeciej po południu skończyłam dyktować dwa raporty z autopsji i właśnie szłam w stronę windy, gdy w moim gabinecie zadzwonił telefon. Popędziłam z powrotem i chwyciłam słuchawkę.
Dzwonił Bill.
– Nadal jesteśmy na dziś umówieni?
Nie mogłam odmówić.
– Już nie mogę się doczekać – odparłam, siląc się na entuzjazm, którego wcale nie czułam. – Jednak wcale nie jestem przekonana, czy moje towarzystwo jest dziś cokolwiek warte.
– Zaryzykuję.
Wyszłam z biura.
Był kolejny słoneczny dzień, gorętszy niż wszystkie poprzednie. Trawa dokoła mego budynku zaczęła schnąć, a jadąc do domu, usłyszałam przez radio, że jeżeli nie spadnie deszcz, cały zbiór pomidorów tego lata wyschnie na polach. Była to doprawdy dziwna i niepokojąca wiosna; po długich tygodniach palącego słońca, na niebie pojawiały się, dosłownie znikąd, czarne chmury, błyskawice odcinały prąd w całym mieście, a ogromne krople deszczu zbijały kwiaty, pąki i owoce z drzew i krzewów. To było tak, jakby wylać spragnionemu człowiekowi wiadro wody na głowę – nie miałby nawet czasu napić się paru kropli.
Czasem ze zdumieniem odkrywałam podobieństwa rządzące moim życiem i przyrodą – związek z Billem był dokładnie taki jak tegoroczna pogoda. Zawojował mnie gwałtownie i dziko, podczas gdy tak naprawdę do szczęścia wystarczyłby mi tylko delikatny deszczyk. Czekając na niego tego popołudnia, jednocześnie miałam nadzieję, że nie przyjedzie.
Jak zwykle był punktualny – podjechał pod mój dom dokładnie o piątej.
– To jest i dobre, i złe zarazem – zauważył, gdy siedzieliśmy na patio z tyłu domu i smażyliśmy steki na grillu.
– Złe? – spytałam. – Chyba nie mówisz poważnie, Bill.
Mimo iż słońce stało już dość nisko na niebie, nadal prażyło mocno; chmury co chwilę je zasłaniały, rzucając na nas to chłodny cień, to gorące białe światło, a wiatr wiał dość gwałtownie i w powietrzu czuć było nadchodzącą zmianę pogody.
Wytarł twarz rękawem koszuli i spojrzał na mnie spod oka. Powiewy wiatru przyginały gałęzie, papierowy ręcznik pofrunął na drugą stronę patio.
– Złe, Kay, bo cisza może oznaczać, że wyjechał z miasta.
Cofnęliśmy się od rozpalonych węgli i powoli piliśmy piwo z puszek. Nie mogłam znieść myśli, że morderca przeniósł się do innego miasta; chciałam, żeby pozostał w Richmond. Przynajmniej tu znaliśmy jego zwyczaje. Bałam się, że może zacząć polować na kobiety w innych regionach stanu czy może nawet kraju, gdzie nad jego ofiarami będą pracowali inni koronerzy i inni policjanci, nie wiedzący na jego temat tyle, ile my. Nic tak nie rozkłada śledztwa, jak zaangażowanie policjantów z kilku jurysdykcji. Gliniarze są zazdrośni o swe podwórko, a każdy inspektor sam chce dokonać aresztowania; każdy uważa, że sam najlepiej rozwiąże sprawę i nie chce z nikim współpracować.
Podejrzewam, że ja także zbliżałam się do takiego punktu. Ofiary Dusiciela stały się moimi bliskimi znajomymi, a jedyną nadzieją na sprawiedliwość był proces w Richmond. Jeżeli nie udowodnimy mu zabójstw dokonanych tutaj, a zostanie oskarżony w innym mieście, nikt nie upomni się o ofiary z Richmond; zostaną potraktowane jako wstęp, ćwiczenie. Było to oburzające! Może się jeszcze okazać, że niepotrzebnie spotkały mnie te wszystkie przykrości w pracy.
Bill polał rozżarzone węgle specjalnym płynem zapalającym i cofnął się od płomienia. Potem odwrócił się do mnie; twarz miał zaczerwienioną z gorąca.
– Co z twoim komputerem? – spytał. – Są jakieś nowe wieści?
Zawahałam się; wykręcanie się od odpowiedzi nie miało sensu, gdyż Bill doskonale wiedział, iż nie posłuchałam rozkazu Amburgeya i nie zmieniłam hasła na serwerze ani nie zrobiłam nic innego, by „zabezpieczyć” bazę danych. Stał tuż obok mnie, gdy w poniedziałek wieczorem włączałam tryb automatycznego przyjmowania zgłoszeń i aktywowałam echo, jakby zapraszając intruza do ponownego włamania.
– Zdaje się, że jak na razie nikt więcej się nie włamał, jeżeli o to ci chodzi.
– A to ciekawe – mruknął, pociągając długi łyk piwa. – To nie ma sensu. Można by pomyśleć, że ten, komu zależało na wydostaniu akt sprawy Lori Petersen, spróbuje jeszcze raz.
– Jej sprawy nie ma w bazie danych – przypomniałam mu. – Nic nowego nie zostanie wprowadzone do komputera, dopóki te sprawy nie zostaną zakończone.
– No więc akt nie ma w komputerze, ale skąd niby ona może o tym wiedzieć, jeżeli nie sprawdzi.
– Ona?
– Ona, on… co za różnica? Ten, kto się wcześniej włamał.
– No, cóż… za pierwszym razem ten ktoś usiłował wyciągnąć akta Lori i nie udało mu się.
– Nadal nic z tego nie rozumiem, Kay – nalegał. – Jeżeli się nad tym dobrze zastanowić, to sam fakt, iż ktoś próbował, nie ma zbyt wiele sensu. Każdy, kto choćby trochę zna się na wprowadzaniu danych do komputera, powinien wiedzieć, że akta autopsji z soboty raczej nie będą w bazie danych w poniedziałek rano.
Читать дальше