Jednak nigdy, aż do tej pory, nie wzywał mnie na dywanik tak bez uprzedzenia.
W przeszłości, gdy chciał ze mną coś omówić, albo przesyłał wiadomość pocztą komputerową, albo wysyłał któregoś ze swoich asystentów. Nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że doktor Amburgey wcale nie chce poklepać mnie po plecach ani powiedzieć, że właśnie dostałam nagrodę za wspaniale wykonaną robotę.
Spojrzałam na stertę dokumentów leżących na biurku i zastanowiłam się, w co mogę się uzbroić – teczkę z dokumentacją czy może notatnik? Z jakiegoś powodu nie chciałam iść tam z pustymi rękoma, gdyż czułam się nieomal naga. Opróżniwszy kieszenie fartucha z niepotrzebnych rzeczy, jakie miałam zwyczaj zbierać do nich podczas obchodów, zadowoliłam się wsadzeniem do nich paczki papierosów, czyli „pałeczek rakotwórczych”, jak zwykł nazywać je mój szef, i wyszłam z gabinetu.
Doktor Amburgey królował po drugiej stronie ulicy, na dwudziestym czwartym piętrze wieżowca Monroe; nikt nie mógł patrzeć na niego z góry, z wyjątkiem okazjonalnie przelatujących gołębi. Większość jego pracowników gnieździła się na niższych piętrach albo po drugiej stronie ulicy, pod moją komendą. Nigdy do tej pory nie widziałam jego biura; nigdy mnie nie zaprosił.
Kiedy otworzyły się drzwi windy, zobaczyłam obszerny korytarz pokryty białym dywanem i sekretarkę urzędującą za ogromnym, skonstruowanym w kształcie litery U biurkiem. Była to szczodrze przez naturę wyposażona rudowłosa pannica, mająca nie więcej niż dwadzieścia lat; kiedy spojrzała na mnie zza monitora komputera i powitała wyćwiczonym, acz uroczym uśmiechem, byłam nieomal pewna, że spyta, czy mam rezerwację i czy potrzebuję pomocy boya przy wnoszeniu walizek.
Przedstawiłam się, lecz moje nazwisko najwyraźniej nic jej nie powiedziało.
– Jestem umówiona z komisarzem na czwartą – dodałam.
Sprawdziła w jego elektronicznym kalendarzu i odrzekła radośnie:
– Faktycznie. Proszę usiąść wygodnie, pani Scarpetta, doktor Amburgey wkrótce panią przyjmie.
Usiadłam na szerokiej, beżowej skórzanej kanapie i rozejrzałam się po lśniącym, szklanym blacie stolika do kawy, na którym piętrzyły się czasopisma; w kącie stał wazon ze sztucznymi kwiatami, lecz nigdzie nie widać było popielniczki. W dwóch różnych miejscach stały natomiast tabliczki „Dziękujemy za niepalenie”.
Minuty ciągnęły się jak godziny.
Rudowłosa sekretarka popijała wodę mineralną przez słomkę i pisała zawzięcie na komputerze; w pewnym momencie przerwała i zaproponowała, że może poda mi coś do picia. Odmówiłam z uśmiechem i jej palce znowu rozbiegły się po klawiaturze, na co komputer zareagował żałosnym bipnięciem. Dziewczyna westchnęła ponuro, jakby właśnie dostała tragiczną wiadomość od swego księgowego.
Papierosy ciążyły mi w kieszeni i zastanawiałam się nad pójściem do toalety, by zapalić.
O wpół do piątej na biurku sekretarki zadzwonił telefon. Dziewczyna odłożyła słuchawkę, znowu się do mnie uśmiechnęła, po czym rzekła:
– Może pani już wejść, pani Scarpetta.
Zdegustowana i rozkojarzona „pani” Scarpetta nie traciła czasu.
Drzwi do gabinetu komisarza otworzyły się z cichym kliknięciem, gdy nacisnęłam mosiężną klamkę i chwilę potem trzech mężczyzn poderwało się na nogi – choć spodziewałam się zobaczyć tylko jednego. Przy biurku Amburgeya siedzieli jeszcze Norman Tanner i Bill Boltz; kiedy przyszła kolej Boltza na uściśnięcie mi dłoni, popatrzyłam mu prosto w oczy i wytrzymałam jego spojrzenie, aż zażenowany spuścił wzrok.
Byłam zraniona i trochę zła na niego. Dlaczego nie powiedział mi, że tu będzie? Dlaczego nie odezwał się do mnie ani słowem, odkąd spotkaliśmy się przelotnie przed domem Lori Petersen?
Amburgey zaszczycił mnie skinieniem głowy, które bardziej przypominało odprawę, i dodał: „Doceniamy, że pani przyszła”, tonem znudzonego sędziego zajmującego się drobnymi przestępstwami drogowymi.
Był małym człowieczkiem o rozbieganych oczach, który do niedawna jeszcze pracował w Sacramento, gdzie nabrał dostatecznie dużo ogłady, by skryć swe chłopskie pochodzenie – urodził się i wychował na farmie w Wirginii Zachodniej i wcale nie był z tego dumny. Miał zamiłowanie do skórzanych, sznurkowych krawatów ze srebrnymi klamerkami, które nosił z podziwu godnym uporem do prążkowanych garniturów, a na serdecznym palcu prawej dłoni błyszczał mu ogromny turkus osadzony w srebrze. Był nieomal łysy, o ostrych kościach twarzy, prawie że przebijających się przez skórę, i bladoszarych oczach, zimnych jak lód.
Obracany skórzany fotel został przystawiony do biurka najwyraźniej dla mnie, usiadłam więc na nim przy akompaniamencie skrzypiącej skóry, a Amburgey usadowił się za biurkiem, o którym wiele słyszałam, lecz którego nigdy nie widziałam na oczy. Było ogromne, wykonane z drewna różanego i bogato zdobione; bardzo stare, bardzo stylowe. Bardzo chińskie.
Za nim znajdowało się panoramiczne okno z widokiem na miasto; z tej wysokości rzeka James wyglądała jak wijąca się, błyszcząca srebrna wstążka.
Amburgey z głośnym trzaskiem otworzył skórzaną aktówkę i wyjął z niej żółty notatnik zapełniony drobnym pismem. Wypisał sobie to, co miał mi do powiedzenia; nigdy nie robił nic bez uprzedniego zaplanowania.
– Jestem pewien, że rozumie pani publiczny niepokój związany z tymi morderstwami – odezwał się, patrząc na mnie.
– Doskonale to rozumiem.
– Wczoraj po południu, wraz z Billem i Normem, odbyliśmy małą naradę bojową, że się tak wyrażę. Przedmiotem naszej rozmowy było kilka spraw, z czego najważniejsza dotyczyła artykułów w sobotnich i niedzielnych gazetach. Jak zapewne pani wiadomo, doktor Scarpetta, z powodu tego czwartego tragicznego zgonu, morderstwa młodej pani doktor, dziennikarze przeszli samych siebie. I mieli zadziwiająco dokładne informacje. Ktoś sypnął…
Nie miałam o tym pojęcia, lecz nie byłam zdziwiona.
– Nie wątpię, że także pani była przez nich nękana – ciągnął spokojnie Amburgey. – Musimy to stłamsić w zarodku albo będziemy mieć tu istne pandemonium. To jedna z trzech rzeczy, o których wczoraj rozmawialiśmy
– Jeżeli potrafi pan stłamsić morderstwo w zarodku – odrzekłam równie spokojnie – to zasługuje pan na Nagrodę Nobla.
– Oczywiście, że o to właśnie nam chodzi – wtrącił Bill Boltz, rozpinając ciemną marynarkę i odchylając się na krześle. – Policja pracuje nad tymi sprawami bez chwili wytchnienia, Kay. Ale wszyscy zgadzamy się co do tego, że jedną rzecz trzeba wziąć pod kontrolę – przecieki wiadomości do prasy. Publikowane artykuły przerażają obywateli i informują zabójcę o każdym naszym kroku.
– Nie mogę się z tym nie zgodzić. – Moje mechanizmy obronne ruszyły na całego, zanim zdołałam się powstrzymać. W chwili gdy wypowiadałam następne słowa, już ich żałowałam: – Możecie spać spokojnie, gdyż nie wygłaszałam żadnych komentarzy dotyczących tej sprawy, oprócz obowiązkowych informacji o przyczynie i czasie śmierci ofiary.
Odpowiedziałam na jeszcze niepostawiony mi zarzut i moje wyczucie prawne właśnie wściekało się na moją głupotę. Jeśli zostałam tu przywołana, by wysłuchać oskarżenia o brak dyskrecji, to powinnam ich zmusić – a w każdym razie Amburgeya – do wypowiedzenia tak oburzających słów. Zamiast tego sama wypaliłam flarę i teraz byłam zobligowana do odpowiedzenia na pytania, które z pewnością padną.
– No, cóż – skomentował Amburgey; jego blade, nieprzyjazne oczy na chwilę spoczęły na mnie, po czym przesunęły się dalej. – Skoro już pani o tym wspomniała, może warto by się temu bliżej przyjrzeć.
Читать дальше