Kapitan wziął ją na ręce i położył na sofie, otulił kocemi pogłaskał po policzku. Jego dwukolorowe oczy były bardzo dobrotliwe.
– Byłaś bardzo dzielna – powiedział. – Jak się obudzisz, zajrzyj pod poduszkę. Tam będzie coś dla dziecka. Od świętego Mikołaja.
BRESLAU, ŚRODA 21 MARCA 1945 ROKU,
PÓŁNOC
Dwaj strażnicy puffu w podziemiach Neumarkt, Drieschner i Jagode, smakowali amerykańską whisky, którą im zapłacił mały staruszek o wąskiej, lisiej twarzy.
Zapłata była bardzo hojna, ale zdecydowanie uzasadniona. Strażnicy mocno naraziliby się swojemu szefowi, majorowi von Schebitzowi, gdyby dokonał on dzisiaj inspekcji w swoim lokalu i odkrył, że przebywa w nim ktoś, kto nie jest oficerem, lecz przemytnikiem.
Bo właśnie tak obaj strażnicy określili profesję człowieka o lisiej twarzy, kiedy spojrzeli na jego nienaganny garnitur z angielskiej wełny, sygnet na małym palcu, a nade wszystko, kiedy otrzymali cztery butelki amerykańskiej whisky jako zapłatę. Nie dziwili się zatem, że ten przemytnik pragnie nobilitacji i chce poznać, jak się wyraził, „oficerskie kurwy”. Nie dziwiło ich również, że tego samego pragnie jego milczący kolega o wyglądzie wołu.
– Każdy by chciał je poznać, co, Jagode? – zarechotał Drieschner i otworzył butelkę. – No to po całym!
Strażnicy wypili z jednej szklanki, odmierzywszy wcześniej pudełkiem zapałek poziom płynu. Staruszek o lisiej twarzy zniknął wraz ze swoim kolegą w dalszych salach puffu.
Wieczór toczył się wolno, jak zwykle w dzień powszedni. Czasami zadrżał sufit, jak zwykle w tych czasach. Mijały godziny. Do puffu wszedł jakiś oficer i kupił jak większość klientów bilet na jedną godzinę. Drieschner, wpisując sumę do raportu kasowego, zauważył, że cyfry zjeżdżają w dół, przekraczają granicę rubryki, a potem powiększają się i dziwnie pęcznieją. Drieschner pochylił głowę i zobaczył, jak Jagode wlewa kolejkę do szklanki i pyta:
– No to co, Helmut, po całym?
Ostatnie, co strażnik Drieschner zapamiętał z tego wieczoru, to była szyjka butelki, z której wylewał się złoty płyn. Jagode nie mógł trafić do szklanki. Lał po blacie stołu i po raporcie kasowym.
BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
TRZECIA W NOCY
W ogołoconym mieszkaniu na Viktoriastrasse blask palonego przez Rosjan ogniska pełzał po ścianach i po suficie. Mock stał przyklejony do ściany przy oknie i uważnie przyglądał się sześciu rosyjskim żołnierzom, którzy rozgrzewali się śpiewem i gorzałką popijaną z menażek. Tęskne i słodkie melodie płynęły w germańskiej przestrzeni, wlatywały do niemieckich mieszkań i snuły się po niemieckich ulicach. Mock spojrzał na trzymaną w ręku czapkę kolejarską swojego brata, którą znalazł w piwnicy. Rosyjskie dumki były requiem dla jego brata, kiedy tydzień temu uniósł się do Walhalli.
Mock dał znak swoim ludziom. Wirth i Zupitza ułożyli Heidego na podłodze pokoju, w którym zgwałcono Bertę Flogner. Wirth wyciągnął kajdanki. Szczęknęły kluczyki.
Lewy przegub Heidego i rama okna, które straciło w wyniku przeciągu szybę, zostały połączone. Ciało gestapowca wisiało tylko na przykutym do okna ramieniu.
Jego stawy zareagowały bólem. Najpierw ogarnął on nadgarstek, a potem obojczyk.
Heide obudził się i mrugał powiekami, chcąc wytworzyć choćby cień podmuchu, który by zmiótł z jego powiek drobinki pyłu. W końcu otworzył oczy i spojrzał na swoich prześladowców. Mock, Wirth i Zupitza, ci dwaj uzbrojeni w schmeissery, kucali pod ścianą i byli niewidoczni z ulicy. Mock zbliżył się do Heidego na czworakach i uśmiechnął się do niego.
– Powiedz mi, Hans – szepnął – co robisz, żeby ci było całkiem dobrze?
Wystarcza ci zwykłe ruchanie?
Heide chciał coś powiedzieć, ale uniemożliwił mu to bandaż. Chciał go zerwać z ust, ale jego ręka tkwiła w żelaznym uścisku Zupitzy. Patrzył z przerażeniem, jak Mock podsuwa mu pod nos szyjkę stłuczonej butelki.
– Wsadzasz wtedy dziewczynie butelkę – szeptał Mock. – I wtedy jest ci całkiem dobrze, co, świński ryju? Wtedy jest już mokro, co?
Heide rzucił się gwałtownie. Jego ręka trzasnęła ostrzegawczo. Zamknął oczy i osunął się na podłogę. Przed upadkiem uchronił go łańcuch kajdanek. Rama okna również zareagowała na zmianę pozycji esesmana i uderzyła o ścianę, czyniąc spory huk.
Rosjanie na zewnątrz przestali śpiewać. Zapadła cisza.
Mock dał znać Zupitzy i ten chlasnął Heidego po twarzy otwartą dłonią. Mock wyszeptał coś, co zwerbalizowało ponure przeczucia gestapowca:
– To nie jest sąd, skurwysynu, to jest wykonanie wyroku! Nazywam się Eberhard Mock. Nie zapomnij mojego nazwiska w piekle!
Rosjanie, zaalarmowani hukiem okiennej ramy, głośno się naradzali. W końcu Niemcy usłyszeli szuranie ich butów po bruku ulicy. Mock wziął od Wirtha schmeissera i stanął w oknie. Kiedy naciskał spust, ujrzał otwarte ze zdumienia oczy Rosjan. Huk strzałów wstrząsnął kamienicą. Dymiące łuski skakały po podłodze. Mock stał mocno na nogach i widział wyraźnie obłoki kurzu na bruku, odpryski kamienia i krew rozlewającą się pod nogawką jednego z rosyjskich żołnierzy. Wtedy z sufitu runęły kawałki cegieł i strzyknęły smugi tynku.
– W nogi! – krzyknął Mock i wszyscy trzej wyskoczyli z pokoju. – W piwnicy uważać na miny!
Kroki Wirtha i Zupitzy zadudniły na schodach. Mock stanął w drzwiach mieszkania, by po raz ostatni spojrzeć na Hauptscharführera Hansa Heidego, który miotał się, przykuty do okiennej ramy. Mock rzucił się w ślad za swoimi ludźmi. Kiedy zbiegał do piwnicy, fala uderzeniowa po wybuchu granatu wysadziła oszklone wahadłowe drzwi i ostre kryształki sypnęły po schodach i po płaszczu Mocka.
Zbiegł do piwnicy. Za sobą słyszał kroki i głośne krzyki. Kiedy już był w bezpiecznej ciemności podziemi, wśród znanych nieprzyjemnych woni i przyjaznych dźwięków szczurzego popiskiwania, poczuł silny podmuch, który rzucił nim na odległość kilku metrów. Uderzył plecami o ścianę i osunął się na klepisko. Obok głowy przeleciały mu fragmenty drzwi do piwnicy. Syknął z bólu, kiedy poczuł na swojej zniszczonej twarzy ostre ukłucia. Drzazgi wbijały się w naciągniętą skórę. Na usznych małżowinach poczuł ciepłe strumyki. Podniósł się i ruszył, kulejąc, w stronę swej ojczyzny. Minął wzdęte ciało trupa, minął miękkie placki, jakie zostały po jego bracie, i stanął w drzwiach schronu, w którym błyskały już zaniepokojone oczy Wirtha i Zupitzy.
Po chwili był w swoim Breslau, ocierał krew z uszu, wyjmował drzazgi z brody i usiłował odpędzić natarczywą myśl, że podczas ucieczki zgubił gdzieś czapkę kolejarską – jedyną pamiątkę po swoim zmarłym bracie.
Tym wyrzutem sumienia została wzbudzona inna jeszcze myśl: nie zdążył zapytać Heidego o list, który otrzymał Franz. Jestem roztargniony, powiedział cicho do siebie, sprawiedliwość jest ślepa i roztargniona.
BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
DZIESIĄTA RANO
Karen nacięła skórę kaszanki i na talerz wypłynęła brunatna, gęsta lawa, a na jej powierzchni pływały kostki tłuszczu i kulki kaszy. Widelec przycisnął kromkę razowego chleba, która wciągnęła jak bibuła lepki wyciek z kaszanki. Mock odkroił drżące białko jajka sadzonego, posypał je pieprzem, solą i startą na proszek gorczycą. Potem lekkim ruchem noża przedarł powierzchnię żółtka, a ono popłynęło wąską smugą, która zakręciła obok ósemki kiszonego ogórka. Łyknął kawy zbożowej, która zaprawiona byłą goryczą cykorii i sacharyną.
Читать дальше