– Dobrze, dziękuję – powiedział, przyglądając się pulchnemu, gładko ogolonemu obliczu kaprala Prochotty w kenkarcie.
– Wracamy na powierzchnię! – powiedział do swoich ludzi, którzy wlepiali nieprzyjazny wzrok w zeskakujących z ciężarówki kolegów.
– Chwileczkę. – Tłusty Prochotta w swoim czystym, odprasowanym mundurze i z równym przedziałkiem we włosach sprawiał na Hellmigu wrażenie prymusa.
– Teraz ja poproszę pana o kenkartę. Wszystko musi być zgodne z przepisami. Trzeba to wpisać do księgi raportów. Kapitan Springs zarządził prowadzenie od dziś księgi raportów.
– Już panu daję – Hellmig włożył rękę do kieszeni, zmienił się na twarzy, zaczął gorączkowo przeszukiwać kieszenie. – O cholera, nie mam.
– Spojrzał na Prochottę roztargnionym wzrokiem. – Musiałem ją zgubić, jak rzygałem.
– Patrz, Jürgen! – krzyknął jeden z ludzi Hellmiga. – Ucieka. Patrz, jak szybko zapierdala!
– Kto? Szczur? – zapytał Hellmig, wciąż szukając dokumentów.
– Nie. Ten stary kolejarz – powiedział Prochotta, wyciągnął pistolet i wymierzył, przymykając jedno oko. – To może być ruski szpieg!
– Nie strzelaj! – wrzasnął Hellmigi podbił rękę Prochotty.
Kula trafiła koło żarówki oświetlającej właz.
– Łapać go!
Ludzie Hellmiga rzucili się w pościg za kolejarzem. Nie zdążyli. Był już za daleko. Trzasnął właz do bunkra. Żołnierze zatrzymali się i spojrzeli na swego dowódcę.
– Zostawić go! – krzyknął Hellmig. – To zbyt niebezpieczne! Tam są miny!
Kapral Hellmig pamiętał rosyjskie ostrzeżenia na ścianach, które wczoraj pokazywał mu Mock. Stary o nich jednak zapomniał i stał się ofiarą złożoną wilkołakowi, mitycznemu potworowi, który czyhał za potężnymi drzwiami bunkra.
Bestia połknęła starego kolejarza i wypuściła z paszczy ogień i dym, które buchnęły przez otwarty właz do bunkra, a potem wyrwały z zawiasów potężne drzwi.
Oddech bestii potoczył je kilka metrów, a potem sadzą pokrył wszystko – włącznie ze świeżo odprasowanym mundurem kaprala Prochotty.
BRESLAU, NIEDZIELA 18 MARCA 1945 ROKU,
SIÓDMA WIECZÓR
Corneliusa Wirtha i Heinricha Zupitzę nazywano „szczurami z Breslau”.
To określenie, jakkolwiek niespecjalnie podobało się im samym, dobrze charakteryzowało ich działalność.
Świat podziemnego, nielegalnego handlu w Breslau był przestrzenią, nad którą panowali wraz z dowódcami oddziałów wojskowych poruszających się podziemnymi tunelami i wraz z kierownikami wydziałów fabryk zbrojeniowych, które w podziemiach miały swe magazyny i dla których tunele Breslau były dogodnymi drogami transportu.
Przestrzeń tę kontrolowali ze swojego nowoczesnego mieszkania przy Dahnstrasse 37, a – ściśle mówiąc – z małego bunkra wykopanego w ogrodzie. Miał on dobre połączenie z korytarzem prowadzącym do pododrzańskiego labiryntu tuneli, które łączyły się z wielką arterią, dochodzącą do budowanego właśnie lotniska na Kaiserstrasse.
Z tej żyły komunikacyjnej raz na jakiś czas skręcały motocykle w plątaninę źle oznakowanych korytarzy z wykwitami plam wilgoci na ścianach. Tymi korytarzami co jakiś czas wędrowali adiutanci z podziemnych oddziałów oraz kierownicy zmiany z tajnych fabryk zbrojeniowych.
Z niepokojem szli wilgotnymi korytarzami, nasłuchując szumu wód podziemnych. Ich niepokój wzmagał się, kiedy w pewnym momencie napotykali ogromnego niemowę, Heinricha Zupitzę, który prowadził ich do małego bunkra w ogrodzie swojego pryncypała Wirtha. Uspokajali się dopiero, kiedy stary Cornelius Wirth, kiwając głową, akceptował ich rozliczenia ze sprzedaży syntetycznej benzyny, produkowanej w zakładach w Policz i transportowanej jeszcze do niedawna Odrą. Popyt na ten towar był ogromny, zwłaszcza wśród opuszczających Breslau bogaczy. Mogli oni łatwo kupić choćby największą ciężarówkę, lecz rygorystyczne ograniczenia sprzedaży benzyny, która była przeznaczona wyłącznie na potrzeby wojska, sprawiały, że wypełnione wszelkim dobrem i dziełami sztuki samochody stały bezużyteczne na podjazdach ich pałaców.
Wtedy pojawiali się ludzie Wirtha i Zupitzy z kanistrami, i bogacze, pozbywszy się części rodowej biżuterii czy zrabowanych dzieł sztuki, odjeżdżali w stronę mitycznej Szwajcarii. Po zaciśnięciu kleszczy oblężenia w lutym benzyna przestała być towarem tak bardzo pożądanym, bo już i tak nikt nie mógł wyjechać z miasta. Wtedy Wirth i Zupitza zaczęli handlować czekoladą i francuskim koniakiem, którego zapasy przezornie starannie gromadzili przez całą wojnę. Adiutanci oficerów i podwładni kierowników fabryk – pośredników i panów podziemia – zainkasowawszy trzydzieści procent zysku, wracali, ochraniani przez potężnego niemowę, a w kieszeniach czuli ciężar złota i amerykańskich dolarów.
Wirth wracał z ogrodu do domu i czuł na sobie wzrok generała Curta Queissnera, który stał na balkonie i puszczał dym z hawańskiego cygara.
Siadali w wykuszu jadalni i słuchając sygnaturki w pobliskim klasztorze, rozliczali się co do centa. Generał Queissner inkasował czterdzieści procent zysku, trzydzieści procent zasilało sejf Wirtha, ukryty w ścianie podkuchennym oknem, którym awangardowy architekt ozdobił róg budynku.
Generał żegnał Wirtha kiwnięciem głowy, nigdy nie kalając się dotknięciem ręki kryminalisty, za jakiego go uważał, i odjeżdżał ze swym adiutantem do niedalekiej willi na Mozartstrasse, gdzie urządzał bizantyjskie uczty i rzymskie orgie. Ten proceder kwitł od ośmiu miesięcy.
W połowie roku 1944 generał Queissner przegrywał w pokera do Corneliusa Wirtha w jednym z podziemnych kasyn dwadzieścia tysięcy marek i zaproponował rozdanie va banque. Wtedy na szali postawił informacje handlowe, wycenione przez siebie na powyższą kwotę. Wirth przystał na sumę podaną przez generała. Kiedy Queissner pokazywał cztery króle, Wirth rozłożył karetę asów, zapewniając sobie tym samym pewną i bezpieczną egzystencję w nadodrzańskiej metropolii.
Mimo kilku aresztowań, kilku skrytobójstw i nad planowego rozszerzania listy płac, wszyscy byli zadowoleni – od pozbywających się ostatnich oszczędności zamożnych mieszkańców Breslau, poprzez podziemnych komiwojażerów i skorumpowanych władców podziemnego świata, a na Wircie i jego strażniku Zupitzy skończywszy.
Niesłusznie zatem tylko ci ostatni byli nazywani „szczurami z Breslau”. Oni – w odróżnieniu od trybików uruchomionej przez siebie handlowej maszynerii – prawie wcale nie zapuszczali się pod powierzchnię. Mieli jednak wiele wspólnego ze szczurami. Byli ostrożni, przebiegli, przenikliwi, inteligentni i śmiertelnie niebezpieczni.
Mockowi ich przezwisko się podobało. Znał ich od czasu, kiedy był asystentem kryminalnym i jedynym jego zmartwieniem było dopilnowanie, aby prostytutki regularnie przechodziły badania wenerologiczne, oraz karcenie alfonsów, gdy ci im to uniemożliwiali. W tym odległych czasach, tuż po pierwszej wojnie, poznał Wirtha i Zupitzę. Dzień ten zaliczał do najszczęśliwszych w swoim życiu.
Mock zyskał bowiem stałych i lojalnych współpracowników, którzy mu wiernie służyli ponad dwie dekady, przekazując ważne informacje ze świata przestępczego, dyscyplinując niewygodnych dla Mocka hersztów podziemia i wykonując wiele jego zleceń, których samodzielne przeprowadzenie byłoby dla każdego policjanta bardzo ryzykowne. Nie robili tego zresztą zupełnie dobrowolnie. Mock musiał się nieco postarać, aby ich przekonać do współpracy.
Tak zatem żyli w symbiozie – Wirth i Zupitza pracowali dla Mocka, a on przymykał oko na ich interesy, które niekiedy oznaczały krwawe rozprawy z konkurencją. Były to jednak sytuacje niezwykle rzadkie, ponieważ Breslau nigdy nie było miastem grzechu i występku na miarę Chicago.
Читать дальше