Nie, ujrzy starego nieudacznika, który powie: „Jeszcze nie zamknąłem tej sprawy, Karen. Nigdy nie będzie sprawiedliwości. Każdy policjant jest skazany na wieczne niespełnienie”.
Mocka zakłuło w piersiach. Poczuł gorący kartofel w przełyku, który wolno, parząc rurę pokarmową, przedostawał się do brzucha. To nie był zawał serca. To był gniew. Gniew na człowieka, który mu nie pozwala wracać do domu. Otworzył usta i czuł, jak płuca tłoczą powietrze, które gwałtownie rozrywa wiązadła głosowe.
Ryk Mocka wstrząsnął obozem na Bergstrasse. Rzucił się na Gnerlicha, trzymając gogle w prawej ręce.
Chciał je wbić w szyję komendanta. Ten śmiał się i obracał, unikając bezradnych, niecelnych ciosów starego człowieka.
– Młoda była lepsza od starej – śmiał się Gnerlich. – Stara ma dupę jak cholewa, a młoda jak obrączkę!
Mock zaatakował podkutym butem goleń Gnerlicha. Ten uskoczył przed ciosem i śmiejąc się, wołał: – Uciekaj z tego miasta, dziadek. I nie skacz tak, bo będzie cię musiała odebrać stąd pielęgniarka!
Mocka olśniło. Trzeba usunąć przeszkodę, która odgradza go od domu i od Karen, wciąż godnej miłości i ofiary. Sięgnął do kabury. Wtedy Gnerlich warknął jak zwierzę i machnął nogą. Mock miał wrażenie, że jego goleń wyskakuje ze stawu. Ból wykręcił mu stopę. Pochylił się ku ziemi. Drugi but Gnerlicha spadł mu na kark i rozpłaszczył go w pyle pod barakiem.
– Śpij, dziadu, i nie gadaj po łacinie! – krzyknął Gnerlich, machnął jeszcze raz nogą i pozbawił Mocka przytomności.
BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
TRZECIA POPOŁUDNIU
Mock ocknął się na twardej pryczy w obozowej izolatce. Poruszył głową i omal nie stracił znowu przytomności. Głuchy ból promieniował od ucha do potylicy. Dotknął twarzy. Maska była na swoim miejscu. Opuszkami palców wyczuł dwie nowe cienkie blizny na policzku.
– To od szpicruty – powiedział cicho profesor Brendel. – Po jego kopniaku stracił pan przytomność, a ten bydlak ciął jeszcze pana dwukrotnie szpicrutą.
– Może to nieprawda. – Mock podniósł się na pryczy i poczuł się tak, jakby ktoś odkręcał mu mózgoczaszkę. Zbierał gorączkowo myśli. – Może jej nie zgwałcił, lecz tylko tak mówi, żeby dręczyć hrabinę.
– Nie wiem – policzki Brendla zadrżały. – Niczego już nie wiem.
Ktoś się poruszył gwałtownie w rogu izolatki. Ubrana w podartą sukienkę postać położyła na kolanie kawałek kartonu i rysowała na nim linie i koła. Na jej twarz wysypały się jasne włosy. Dłoń z małą raną – jakby po przypaleniu papierosem – poruszała się szybko, pewnie i bez wahania. Strażniczka Waltraut Hellner poruszyła się niespokojnie w drzwiach izolatki, ale zaraz wróciła do poprzedniej pozycji.
Mock wstał z pryczy, odwrócił się do ściany, wygładził mundur, dłońmi chwycił się za skronie, a potem poprawił swój ciężki pas. W kaburze nie było broni. Potem wolno odkręcił obolałe ciało.
Hrabina Gertruda von Mogmitz patrzyła na niego okiem spokojnym. W wyciągniętej, poparzonej niedopałkiem dłoni dzierżyła kawałek kartonu.
– Niech pan go zabije – profesor odczytywał stenograficzny zapis, a Mock i hrabina patrzyli na siebie, nie mrużąc oczu. – Niech pan zabije mordercę mojego dziecka. „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni”.
– Panie kapitanie, niech pan to zrobi – Brendel mówił teraz od siebie. – Niech pan zatrzyma mój motocykl.
Hrabina wyciągnęła ku Mockowi drugą dłoń, w której tkwiła pożółkła fotografia. Hellner błyskawicznie skoczyła i wyrwała zdjęcie, przedzierając je na pół. Mocno popchnęła hrabinę na ścianę.
– Mówiłam ci, że nie wolno niczego podawać odwiedzającym! – krzyknęła. – Chcesz dostać zakaz widzeń?
Gertruda von Mogmitz osunęła się na kolana i cofnęła w kąt pokoju.
Mock czuł w piersiach gorący kartofel.
– To tylko stara fotografia, szanowna pani Hellner – powiedział spokojnie profesor Brendel. – Żaden gryps.
Hellner przenosiła wzrok z jednej osoby na drugą. Była w wieku hrabiny von Mogmitz, lecz wyglądała znacznie starzej. Jej oczy miały ponury i zmęczony wyraz, a twarz rozorana była przez nikotynę i nieprzespane noce. Wokół ust rysowały się strzałki zmarszczek, a wokół oczu – pajęcza siatka małych skórnych rozstępów.
Mock widział już ludzi o podobnym wyrazie twarzy, lecz nie pamiętał gdzie. Hellner prychnęła pogardliwie, rzuciła na ziemię przedartą fotografię i wróciła do swej pozycji znudzonej kariatydy. Mock uniósł połówki zdjęcia i dopasował jej do siebie.
Na tle jakiegoś pomnika z rybakiem niosącym sieć, za którym widniał piękny osiemnastowieczny budynek z obłym, opadającym na obie strony dachem, stał znany Mockowi z gazetowych fotografii generał Rüdiger von Mogmitz, a obok niego trzymająca go pod ramię jego żona. Po obu stronach hrabiostwa stała służba – tęga, młoda dziewczyna w czepku na głowie i kamerdyner w nienagannie leżącym na nim mundurze.
SS – Obersturmbahnführer Hans Gnerlich był stworzony do munduru.
Mock spojrzał na skuloną w kącie hrabinę von Mogmitz i zrozumiał jej ciemne spojrzenie. Mówiło ono: „Zapamiętaj tę twarz na zawsze!”, „Policjant jest skazany na wieczne niespełnienie”. Strzelił butami i – krzywiąc się z bólu przenikającego goleń – ukłonił się hrabinie. Wiedział, gdzie ma pójść i co ma zrobić.
Nikt go nie powstrzyma od powrotu do domu, do Karen. Żaden kamerdyner ani żaden esesman.
Mijając strażniczkę Waltraut Hellner, spojrzał jej głęboko w oczy. Poczuł lekki zapach alkoholu. Już sobie przypomniał, skąd zna ten wyraz twarzy. Często widywał go u samego siebie, kiedy rano opierał ręce o lustro w łazience i wystawiał opuchnięty język, pokryty białym, suchym nalotem. Patrzył wtedy w swoje oczy i przyrzekał: już nigdy ani kropli alkoholu.
BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
W PÓŁ DO CZWARTEJ PO POŁUDNIU
Mock jechał korytarzami i tunelami podziemnego miasta, a jego myśli diametralnie się różniły od tych, które mu towarzyszyły w drodze na Bergstrasse. Ulice pod powierzchnią były rozrzucone chaotycznie, ich skrzyżowania – groźne i nieodwołalne, a ronda niczego nie regulowały i nie porządkowały – były jak wiatraki kręcące się beznadziejnie na swych osiach.
Myśli Mocka były mroczne jak korytarze, którymi się poruszał, które rozdzielały się i znikały w słabym blasku latarń oraz płomieni palników acetylenowych.
Miał dość chaosu. Postanowił wprowadzić porządek chociaż w swój wewnętrzny świat. Po pierwsze, mówił do siebie, muszę zidentyfikować wyrzuty sumienia, po drugie. Nie wiedział, czym jest to „drugie”.
Była to jakaś śliska, ciemna myśl, wymykająca się i logice, i intuicji.
Mock zatrzymał motor gdzieś pod fosą miejską, w zimnym i wilgotnym tunelu.
Zsiadł z pojazdu. Plecami oparł się o ścianę i zapalił papierosa, który zdecydowanie wzmocnił jego ból głowy. Zgasił papierosa, a niedopałek schował do złotej papierośnicy.
Najpierw wyrzuty sumienia, pomyślał. Zastosował dawną metodę. Zamknął oczy, przypominał sobie minione przeżycia i czekał, kiedy nastąpi ścisk przepony – niezawodna reakcja wewnętrznej rany. Ścisk nie nastąpił, kiedy ujrzał przerażone oczy Heidego przykutego do ramy okiennej, nie bolało również, kiedy z rąk wypadała mu przepocona czapka brata, nie czuł nic, kiedy widział pełne łez oczy Karen. Mięśnie przepony zwarły się dotkliwie, kiedy ujrzał siebie z gorącym kartoflem w przełyku, patrzącym na pchnięcie, jakie zadała hrabinie von Mogmitz strażniczka Hellner. Po zdobyciu tej cennej informacji od swojego eudajmona Mock zapalił niedopałek, ignorując ból głowy.
Читать дальше