– Szerokiej drogi, panie kapitanie – usłyszał potężne pozdrowienie.
– Cały czas prosto i po chwili dojedzie pan do podziemnych magazynów fabryki Lindnera.
Świetliste koło ześlizgnęło się całkiem z Mocka i podskoczyło nieco wyżej, skręciło w lewo i zginęło w ciemnym tunelu, prowadzącym w stronę fosy. Kapitan włożył maskę, następnie gogle, wyciągnął rękę na znak podziękowania i kopnął w rozrusznik.
Motocykl wystartował, rozcinając swym reflektorem ciemność tunelu. Kierowca niewiele widział, ponieważ snop światła gdzieś zanikał. Wiedział z całą pewnością, że ściany są zbudowane z cegieł, a szerokość tunelu pozwalana minięcie się dwóch kibel wagenów. Czuł też najpierw cichy szmer mokrego piasku na dnie tunelu, potem zaś całkiem wyraźne chlupotanie wody.
Między postawiony kołnierz płaszcza i kark dostała się kropla wody, spłynęła wzdłuż kręgosłupa. Mock zadrżał, a motocyklem trochę zarzuciło. W oddali zamigotały jakieś światła.
Mock zatrzymał się.
Wody na dnie tunelu było znacznie mniej, z sufitu już nie kapało. Przejechałem pod jakimś kanałem, pomyślał, i zbliżam się do fabryki Lindnera.
Nie mylił się. Za chwilę znalazł się jakby na podziemnym rondzie, na którym zamiast kierującego ruchem policjanta siedział na zündappie gruby sierżant w hełmie. Kiedy zobaczył Mocka, podniósł rękę, nakazując mu zatrzymanie się. Po ujrzeniu dystynkcji zatrzymanego nie żądał nawet dokumentów. Owalnym ruchem ręki zachęcił do dalszej jazdy.
– Do fabryki Lindnera to tędy? – zapytał Mock, spoglądając na pierwszą w lewo.
– Nie – sapnął gruby sierżant – Druga w lewo!
Mock podziękował mu i ruszył.
Podziemne Breslau napełniało go pewnością i spokojem. Jego proste ulice były jak promienie racjonalizmu, jego skrzyżowania były w projekcjach Mocka jak starcia koncepcji myślowych, które ze wspaniałą tolerancją odchodziły – każda w swoją stronę.
Ronda, przez które przejeżdżał, były jak filozoficzne systemy, uformowane w najdoskonalszy kształt kulisty – porządkowały chaos ruchu i wprowadzały sens w rozgałęzienia i wątpliwości. Umysł Mocka tworzył wraz z ordo subterraneus jeden wielki monistyczny organizm – o strukturze przejrzystej i sprawiedliwym porządku.
BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
PIERWSZA PO POŁUDNIU
Mock skręcił z szerokiego tunelu w ostatni wąski odcinek, prowadzący do zakładów Lindnera. Długości około dwustu metrów, bardzo niewygodny, był właściwie tunelem kolejowym, po jego dnie biegły szyny. Motor potykał się zatem nieustannie o podkłady kolejowe, a organy wewnętrzne Mocka wpadły w taką wibrację, że omal nie zwymiotował.
Przejechał w końcu i zatrzymał z ulgą maszynę na końcu tunelu. Dwaj wartownicy w opancerzonej dyżurce uśmiechnęli się na widok stężałej twarzy Mocka – najwyraźniej nie po raz pierwszy zetknęli się z taką reakcją.
– Czy przed wjazdem do tunelu kolejowego palił się znak zakazu wjazdu? – zapytał jeden z wartowników, przeglądając legitymację Mocka.
– Nic się na paliło – wyszeptał kapitan.
– Znowu się zepsuło, Kurt. – Wartownik stracił humor. – Napraw to w końcu, do jasnej cholery! Kto tu jest elektrykiem?
– Tak jest, panie poruczniku! – odpowiedział zrugany Kurt.
– Przepraszam, kapitanie, że się uniosłem – sumitował się dowódca posterunku. – Ale jest to bardzo niebezpieczne. Światło się nie pali to ludzie wjeżdżają do tunelu tak jak pan. A gdyby z naprzeciwka jechała ta rozpędzona drezyna, to co by było? – Wskazał ręką maszynę stojącą za posterunkiem.
– Ma to być naprawione do ósmej wieczór, rozumiesz, baranie! – wrzasnął znów do Kurta.
– Wtedy komendant obozu wraca do domu drezyną – dodał, widząc zdziwione spojrzenie Mocka.
– Bardzo proszę, panie kapitanie, za drezyną jest winda, którą pan może pojechać razem z motorem.
Mock, skołowany podskakiwaniem na podkładach kolejowych oraz szybką jak karabin maszynowy wymową porucznika, machnął ręką w podziękowaniu i ruszył dalej. Za drezyną wjechał do windy i zgasił silnik. Żołnierz obsługujący windę zakręcił korbą i uruchomił silnik. Po krótkiej chwili Mock znalazł się w jednej z hal fabrycznych. Przejechał przez halę do wyjścia.
Musiał przystanąć, ponieważ poraziło go słońce. Już z daleka widział bramę fabryki, a za nią obóz. Poszedł w jego kierunku. Mock chciał zostawić motor przed bramą, ale wartownik podniósł szlaban, pokazując mu drogę pomiędzy drutami prowadzącą do baraku, gdzie mieścił się pokój widzeń, punkt medyczny i komendantura obozu.
Mock był zdziwiony uprzejmym i nieregulaminowym zachowaniem wartownika, który nawet nie zażądał legitymacji i nie wydał żadnej przepustki. W końcu wpuścił mnie tylko między druty, pomyślał, parkując motocykl koło krzewów czarnego bzu okalających barak. Jesteś za bardzo podejrzliwy i pedantyczny; myślisz, że wszyscy są tacy ja ty? Świat by zwariował, gdyby był zaludniony indywiduami typu Mock. Chcesz, aby jakieś drobne niezgodności z twoimi wyobrażeniami o właściwym działaniu innych zepsuły ci wspaniałą chwilę, w której przekażesz tej nieszczęsnej kobiecie wiadomość o sprawiedliwej zemście – rozkoszy bogów?
– Drogi profesorze! – krzyknął na widok Brendla. – Oddaję panu motor z serdecznymi podziękowaniami! Nie będzie mi już potrzebny! Dziś w nocy Rosjanie wymierzyli karę mordercy panny Flogner! Złapali go na Viktoriastrasse w mundurze SS! Rzuciłem go bolszewickim bestiom na pożarcie. – Mock szedł w stronę profesora z wyciągniętymi rękami, jakby go chciał uściskać.
– Jak pan myśli, co mu mogli zrobić? Albo jego dusza już smaży się w smole, albo jego ciało marznie na Syberii! Tertium non datur , profesorze!
– Miała aksamitną dziurkę. – Zza pleców profesora wynurzył się komendant Gnerlich.
Mock nie dosłyszał i wpatrywał się w dwóch mężczyzn, z których pierwszy, ubrany w poplamiony szary garnitur, kucnął pod ścianą baraku, małą twarz wtulił w otwarte dłonie, a drugi, w opiętym na potężnej klatce piersiowej czarnym mundurze SS, stał na szeroko rozstawionych nogach i uśmiechał się, pokazując białe, równe zęby. Małe, mocno wciśnięte w głowę oczy były okolone szarymi obwódkami i rzucały ironiczne błyski. Mock na widok komendanta zesztywniał.
– Miała aksamitną ciasną dziurkę – powtórzył Gnerlich i to już wyraźnie dotarło do Mocka. – Śliczną cipkę, która była zwarta jak pierścionek.
Mock poczuł niesmak w ustach.
Gnerlich przewrócił oczami i wystawił język. Potem chwycił się za krocze i zaczął ciężko dyszeć.
– Och, jaka słodka była ta mała Flogner! – sapał, udając ruchy frykcyjne.
Mock spojrzał na Brendla, szukając odpowiedzi na jedno straszne pytanie. Łzy filozofa były odpowiedzią.
– Dowódca posterunku przy Viktoriastrasse. – Gnerlich przestał udawać seksualną ekstazę; teraz między czarnymi rękawiczkami prężyła się szpicruta – powiedział ci o esesmanie i jego zaspanym adiutancie. Tym adiutantem była słodka Berta, mała Bertuś. A kto był esesmanem? No kto nim był, Mock? Czy naprawdę ten, którego zostawiłeś Ruskom?
Mock uświadomił sobie, że nie może wrócić do domu. Przecież tam czeka na niego Karen. Siedzi teraz na spakowanych pudlach i kartonach i patrzy wyczekująco w drzwi wejściowe.
Kogo ujrzy Karen w drzwiach? Swojego męża, dzielnego pogromcę morderców, który w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku powie jej: „No to po wszystkim, Karen. Jedziemy do Kopenhagi, będziemy tam podziwiać morze i szron na liściach”?
Читать дальше