Krzyki natychmiast ustały.
Znów zapukał i cofnął się o krok. Podejrzewał, że kiedy drzwi się odemkną, cały skumulowany w środku gniew zwali się na niego jak fala na plażę. Usłyszał zgrzyt zamka i zalało go światło, kiedy drzwi rozwarły się na oścież.
Nastąpiła chwila ciszy.
– A niech mnie – wycedził Wolfe.
Adrian skinął głową.
– Mam coś pańskiego – oznajmił po prostu.
– Nie mów. Dawaj to. – Wolfe wyciągnął ręce, jakby chwytając profesora za płaszcz, mógł odzyskać swój komputer.
Adrian nie wiedział, kto wykrzykuje mu instrukcje do ucha – Brian? Tommy? – ale cofnął się poza zasięg przestępcy i nagle zauważył, że trzyma w dłoni pistolet brata i mierzy prosto w Wolfe'a.
– Mam pytania – wyrzucił z siebie.
Wolfe odskoczył do tyłu. Spojrzał na broń. Jej obecność podziałała jak koc narzucony na jego wściekłość.
– Założę się, że nawet nie umiesz się tym posługiwać – wykrztusił.
– Na pańskim miejscu nie wystawiałbym tej teorii na próbę – odparł Adrian pedantycznie. Zszokowała go lodowata wymowa każdego z tych słów. Powinien być przerażony, nerwowy, może nawet zniedołężniały wskutek swojej choroby, tymczasem jednak, o dziwo, był w pełni skupiony. Całkiem przyjemne uczucie, musiał przyznać.
Wolfe nie odrywał oczu od pistoletu. Wyglądał, jakby wahał się, czy uskoczyć z linii strzału, czy rzucić się do przodu i wyrwać napastnikowi broń. Zamarł jak na stop-klatce.
Adrian lekko uniósł pistolet, wycelował w twarz Wolfe'a.
– Nie jesteś gliną. Jesteś profesorem, na litość boską. Nie możesz mi grozić.
Adrian skinął głową. Czuł się cudownie opanowany.
– Gdybym pana zastrzelił, myśli pan, że ktoś by się przejął? – spytał. – Jestem stary. Trochę stuknięty. To bez znaczenia, co się ze mną stanie. Ale pańska matka… cóż, ona pana potrzebuje, prawda? A pan, panie Wolfe, jest jeszcze młody. Czy rzeczywiście warto teraz umrzeć? Nawet nie wie pan, czego chcę.
Wolfe się zawahał. Adrian zastanawiał się, czy ten przestępca kiedykolwiek widział broń z bliska. Czuł się, jakby wszedł do jakiejś dziwnej, równoległej rzeczywistości, która nie ma nic wspólnego ze znanym mu hermetycznym światem akademickim.
To było coś dużo bardziej prawdziwego. To wrażenie powinno go przejmować wstrętem i przerażać, ale nic takiego w sobie nie rozpoznawał. Wydawało mu się, że czuje bliskość brata.
– Przyszedłeś tu i ukradłeś komputer…
Adrian milczał.
– Co z ciebie za czub. Jest chora. Przecież widzisz. Nie panuje nad swoim… – urwał. Warknął jak ranny pies. – Chcę go odzyskać. Nie masz prawa zabierać komputera mojej matki.
– Czyjego? – Adrian wskazał lufą na torbę. – Może powinienem go zanieść detektyw Collins. Lepiej ode mnie zna się na tych rzeczach. Na pewno szybko ustali, do czego pan go używał. Najbardziej zainteresują ją katalogi Robótkirose i Zabićsandy, nie sądzi pan? Czyli tak naprawdę wybór należy do pana. Co mam zrobić?
Wolfe stał w drzwiach sprężony do ataku. Adrian widział, jak twarz mężczyzny się wykrzywia. Ludzie, którzy prowadzą sekretne życie, ukryte pod codzienną, trywialną, rutynową egzystencją, zawsze wzbraniają się, żeby otworzyć jakiekolwiek okno, które mogłoby odsłonić ich prawdziwe oblicze i pragnienia. Wszystkie te perwersyjne myśli kołaczące się w duszy, tajone przed władzami, znajomymi, rodziną. Wyczuwał, że Mark Wolfe teraz jest w takiej sytuacji. Przestępca przełknął ślinę. Twarz wciąż miał zaciętą gniewem, ale głos już opanowany.
– W porządku. Komputer jest mój. Prywatny.
– Może pan go sobie wziąć – powiedział Adrian. – Ale chcę czegoś w zamian.
– Czego? – burknął niechętnie Wolfe.
– Lekcji – odparł Adrian.
Dziecko znów zaczęło płakać. Żałośnie. Dużo głośniej niż poprzednio.
Dźwięk za ścianą wyrwał Jennifer z półsnu. Nie wiedziała, jak długo drzemała – może dwanaście minut, może dwanaście godzin. Nie odróżniała już dnia od nocy. Przez nieustanną ciemność pod opaską straciła poczucie czasu. Stale była zdezorientowana. Czuła się jak w pierwszych chwilach po przebudzeniu, kiedy w pamięci wciąż pozostaje jakiś wyjątkowo wyrazisty i niepokojący sen. Drgnęła, wsłuchując się w ten dźwięk.
Potem odważyła się na coś, czego dotąd nie robiła. Mocno chwyciła Pana Futrzaka i zwiesiła nogi z łóżka. Wciąż przykuta łańcuchem do ściany, zaczęła chodzić to w jedną, to w drugą stronę. Usiłowała dokładniej określić odległość i kierunek, z którego dobiegał płacz dziecka.
Pomyślała, że w oku kamery musi wyglądać jak zwierzę, które próbuje samym węchem rozpoznać zagrożenie. Była dotkliwie świadoma, że ma do dyspozycji tylko część swoich zmysłów, i powiedziała sobie, że musi ich używać najlepiej, jak się da. Nie od razu zdała sobie sprawę ze znaczenia tego, co robi, ale to dodało jej sił.
Krzyki stawały się coraz głośniejsze. Po chwili – tak nagle jak się zaczęły – ucichły, jakby smutek, który je wywołał, ulotnił się bez śladu. Znieruchomiała między sedesem a pustką, z głową nadal przechyloną w stronę, skąd dobiegał płacz. I nagle doszedł ją nowy, zupełnie inny dźwięk.
Śmiech.
Śmiech dzieci.
Zamarła, próbowała wstrzymać oddech. Odgłosy dziecięcej zabawy to narastały, to cichły, jakby dzieci na przemian zbliżały się i uciekały. Przypomniało jej się, jak w podstawówce za karę zostawiali ją na przerwie w szkole, podczas gdy reszta klasy wychodziła na plac zabaw. Wtedy przez otwarte okno – które było dla niej za wysoko, żeby mogła wyjrzeć – wpadały radosne okrzyki, dość głośne, by sobie wyobrazić, jak koledzy dokazują. Berek. Gra w piłkę. Skakanka. Bujanie się na drabinkach.
Jennifer nie wiedziała, czy te śmiechy są rzeczywiste, czy tylko przywołane z pamięci. Znów poczuła się zdezorientowana;
zdawała sobie sprawę, że jest w jakiejś piwnicy, ale nagle odniosła wrażenie, że jednocześnie tkwi uwięziona w szkole, która istniała tylko w jej przeszłości.
Powiedziała sobie, że to nie może być prawdziwe. Ale te dźwięki wydawały się tak autentyczne…
Odgłosy zabawy były bardzo blisko; niemal miała wrażenie, że może ich dotknąć. Przywoływały ją, zapraszały, żeby się przyłączyła.
Niepewnie wyciągnęła wolną rękę.
Gdyby zdołała wychwycić dźwięk z powietrza, mogłaby położyć go sobie na dłoni, pogłaskać, obmacać, jakoś go zrozumieć, a potem stać się jego częścią.
Błędem było łudzić się, że ten dźwięk przeniesie ją daleko stąd. Wydawało się to jednak kuszące i możliwe. Wysunęła rękę, wyciągnęła palce z nadzieją.
Wiedziała, że nie ma tam nic, tylko stęchłe powietrze piwnicy, ale nie mogła się powstrzymać. To brzmienie było tuż-tuż.
Gdzie nie spodziewała się niczego – coś wyczuła.
Coś gładkiego; w dotyku przypominało papier.
Wydała stłumiony okrzyk i cofnęła rękę. Jakby dotknęła drutu pod napięciem. Ktoś tu jest! – przemknęło jej przez świadomość.
Usłyszała cichy, ostry szept. Dobiegł z ciemności jak błyskawica, co przecina rozprażone letnie niebo. Był jak blizna na tle odległych odgłosów zabaw.
– Nigdy nie jesteś sama.
I w czerni przed jej oczami nastąpiła eksplozja. Czerwony ból i nagły szok wywołane potężnym ciosem pięścią w szczękę. Zatoczyła się do tyłu i gruchnęła na łóżko. Zakręciło jej się w głowie i omal nie upuściła Pana Futrzaka. Uderzenie ją ogłuszyło; spadło tak nagle, że zniosła je jeszcze gorzej niż ten cios podczas porwania, bo było niespodziewane w inny sposób. Pełne pogardy. Dotkliwe.
Читать дальше