– Dobry z niej glina – stwierdził z uznaniem Brian. – Ale ma ograniczone możliwości. Superbystry, obdarzony wrodzoną intuicją detektyw intelektualista to wymysł autorów kryminałów. Gliny tak naprawdę zajmują się rozwiązywaniem prostych łamigłówek. Kółko i krzyżyk, nie szachy.
Adrian powlókł się w stronę drzwi.
– Tam, w tym domu, to byłeś ty? – spytał.
– Oczywiście – przyznał Brian. Mówił z ociąganiem, jakby czekał na następne pytanie. Adrian odwrócił się do swojego nieżyjącego brata. To był Brian adwokat, właśnie poprawiał jedwabny krawat i ostre kanty w spodniach od garnituru za dwa tysiące dolarów. Podniósł wzrok. – Czegoś się dowiedziałeś.
– Ale detektyw mówiła…
– Daj spokój, Audie, przecież tu od początku nie chodziło o to, żeby znaleźć winnego. Przynajmniej na razie. Najważniejsze to dowiedzieć się, gdzie szukać Jennifer. A żeby tego dokonać, trzeba sobie wyobrazić, kto mógł ją porwać. I dlaczego.
Adrian skinął głową.
– Tak.
– A sympatyczna pani detektyw z miasteczka uniwersyteckiego nie myśli tymi kategoriami, nawet jeśli na oko jest całkiem kompetentna.
Adrian musiał przyznać mu rację. Było zimno. Ciekawe, gdzie się ukrywa ciepło wiosny. Powietrze wydawało się zwodnicze, obiecywało jedno, a przynosiło coś innego. Zdradliwa pora roku.
– Audie!
Odwrócił się do Briana.
– Jest coraz trudniej – wyznał. – To tak, jakby mnie ubywało, z godziny na godzinę, z dnia na dzień.
– Dlatego tu jesteśmy.
– Chyba jestem zbyt chory.
– Nie chrzań, Audie – zaśmiał się Brian. – Ja nie żyję i wcale nie zwalniam tempa.
Adrian się uśmiechnął.
– Co widziałeś w domu tego degenerata?
– Starą cierpiącą kobietę… – urwał. Co właściwie widział? – Człowieka, który zachowuje się, jak gdyby nie miał nic do ukrycia, choć tak naprawdę pewnie chce ukryć wszystko.
Brian uśmiechnął się szeroko i klepnął brata w plecy.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że coś przeoczyłem.
Brian przystawił palec do skroni, dokładnie w tym miejscu, gdzie przytknął lufę pistoletu, który teraz leżał na biurku Adriana. Udał, że strzela, ale wyraźnie nie dostrzegł w tym geście ironii.
– Chyba obaj wiemy, co robić – powiedział.
Adrian skulił się na siedzeniu. Miał nadzieję, że jego poprzednia wizyta nie nasunęła Markowi Wolfe'owi myśli, że ktoś może go obserwować. Plamy cienia słały się na ziemi w miejscach, gdzie drzewa, które powoli zieleniały, zasłaniały wschodzące słońce. Świat za oknem samochodu wydawał się może nie nagi, ale i nie ubrany. Czasem Adrian myślał, że w trakcie zmiany pór roku są chwile, kiedy natura jakby czeka na zezwolenie, zgodę na to, by ruszyć pełną parą i zastąpić zimę wiosną.
Nie wiedział, ile pór roku mu zostało. Nie miał też pojęcia, jak długo jeszcze będzie w stanie je rozróżniać.
Poruszył się na siedzeniu, żeby spytać o to Briana, ale brat już zniknął. Zastanawiał się, czemu nie może przywoływać halucynacji, kiedy ich potrzebuje. Byłby spokojniejszy, gdyby miał kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Chciał, żeby pewny głos Briana wzmógł jego własną determinację.
Myślał, że to, co zamierza zrobić, balansuje na granicy przestępstwa. Jeśli nie jest zabronione, to powinno być. Jest też niemoralne, a z tym kto jak kto, ale brat, ważny adwokat, zdecydowanie mógł mu pomóc. Prawnicy zawsze lepiej sobie radzą z moralnymi odcieniami szarości.
– Brian?
Cisza. Spodziewał się tego.
Wyjrzał znad dolnej krawędzi szyby. Mark Wolfe zaraz wyjdzie, powiedział sobie i zadrżał.
Pomyślał o bracie. W dzieciństwie zawsze zadziwiało go to, że Brian nie znał strachu. Cokolwiek Adrian robił z kolegami – pływali, grali w piłkę czy rozrabiali – Brian nieodłącznie trzymał się z nimi i pierwszy wyrywał się do każdej psoty. Kiedyś rodzice wezwali ich na rozmowę. Briana tylko skarcili i wysłali do pokoju. Adrian wysłuchał dłuższego kazania. „Masz pilnować młodszego brata” i „Adrian, jak mogłeś mu pozwolić…” Nie potrafił wyjaśnić, że mimo dzielącej ich różnicy wieku, to Brian stał na czele bandy. Na opak, pomyślał. Nasze dzieciństwo było na opak. Potem jednak powiedział na głos:
– Ale to nadal nie tłumaczy, dlaczego się zastrzeliłeś.
Pomyślał, że wszystko w jego życiu było tajemnicą, oprócz pracy. Dlaczego Cassie go kochała? Dlaczego Tommy umarł? Dlaczego nie zauważył, że z Brianem dzieje się coś złego, i go nie powstrzymał?
Stwierdził, że jego choroba ma jeden plus. Wszystkie te pytania, cały nękający go smutek, znikną we mgle zapomnienia. Wypuścił powietrze. Ja już nie żyję, uznał.
Trzasnęły drzwi samochodu.
Zerknął w tamtą stronę – Mark Wolfe wyjeżdżał tyłem na ulicę, tak jak poprzedniego dnia. Po chwili zniknął w oddali.
Adrian spojrzał na zegarek – prezent od żony z okazji dwudziestej piątej rocznicy ślubu. Wodoodporny, choć Adrian rzadko wchodził do wody. Odporny na wstrząsy, choć nigdy go nie upuścił. Bateria z dożywotnią gwarancją. Cóż, bardzo możliwe, że zegarek nadal będzie mierzył czas, kiedy ja już odejdę, powiedział sobie.
Postanowił odczekać piętnaście minut. Patrzył jak zahipnotyzowany na sekundnik, który niepowstrzymanie wędrował dookoła tarczy.
Kiedy nabrał pewności, że Mark Wolfe pojechał do pracy w hipermarkecie budowlanym, wysiadł z wozu i szybko podszedł do zadbanego domku.
Głośno zapukał, wcisnął dzwonek.
Kiedy zza uchylonych drzwi wyjrzały lekko nieprzytomne oczy matki Wolfe'a, Adrian podszedł bliżej.
– Marka nie ma – powiedziała natychmiast.
– To nic. – Adrian stanowczo naparł na drzwi. – Przysłał mnie, żebym trochę z tobą posiedział.
– Naprawdę? – Zmieszanie. Adrian wykorzystał okazję. Miał wrażenie, że zna chorobę kobiety lepiej od swojej własnej.
– Oczywiście. Jesteśmy starymi znajomymi. Chyba mnie pamiętasz, co? – Nie czekał na odpowiedź. Bezceremonialnie wtargnął do domu i od razu poszedł do salonu, gdzie stanął prawie dokładnie w tym samym miejscu co poprzedniego wieczoru.
– Nie pamiętam cię – stwierdziła. – A Mark ma niewielu znajomych.
– Niedawno rozmawialiśmy.
– Kiedy?
– Wczoraj. Pamiętasz.
– Nie…
– I prosiłaś, żebym przyszedł znowu, bo tyle jeszcze miałaś do powiedzenia.
– Prosiłam…
– Tak długo rozmawialiśmy. O różnych rzeczach. Na przykład o twoich robótkach. Miałaś mi pokazać, co teraz robisz.
– Lubię dziergać. Lubię robić rękawiczki. Rozdaję je dzieciom sąsiadów.
– Założę się, że to Mark je roznosi.
– Tak. To prawda. Dobry z niego chłopiec.
– Oczywiście. Najlepszy. Cieszy się, że może sprawiać dzieciom radość.
– I dlatego w zimie rozdaje im rękawiczki. Ale teraz…
– Jest wiosna. Koniec z rękawiczkami. Do jesieni.
– Zapomniałam; jesteś kolegą Marka?
– Chciałbym, żebyś zrobiła mi rękawiczki.
– Tak. Robię rękawiczki dzieciom.
– A Mark je roznosi. Jaki dobry chłopiec.
– Tak. Jest dobry. Zapomniałam, jak ci na imię.
– I ogląda z tobą telewizję.
– Mamy swoje ulubione seriale. Marka ciekawią takie specjalne programy. Oglądamy razem wszystkie śmieszne seriale, które są wcześnie, i śmiejemy się, bo ludzie w nich wplątują się w dziwaczne kłopoty. A potem każe mi iść spać. Jego programy zaczynają się późno.
– Czyli ogląda twoje ulubione seriale z tobą, a potem swoje w dużym telewizorze.
Читать дальше