– Podpalił go pan – dokończył Kimber.
– Nie ja – odparł Barrett. – Ale rzeczywiście dlatego został podpalony. Kretyński pomysł. Wyglądało to tak, jakby ktoś umieścił tam tablicę z napisem „Szukajcie tutaj”. Wszystko, czego nie dopilnuję osobiście, to czysta amatorszczyzna.
– A kto to zrobił? Ray Welle? – zapytałem.
– Nie, on nie ma z tym nic wspólnego. To nie jest robota żadnych grubych ryb. – Uśmiechnął się i znowu obrzucił spojrzeniem zbocze. – Myśleliście, że to robota Raya? Doszliście do wniosku, że kryjemy wielkiego Raya Welle?
– Więc Welle nie jest zamieszany w zamordowanie dziewczynek? – spytałem.
– Może podejrzewa, że coś wydarzyło się na jego ranczu, ale nie sądzę, żeby dokładnie wiedział, co.
– Więc kogo pan kryje, Phil? Na kim zależy panu aż tak bardzo? Przez twarz Barretta przemknął nagle groźny cień.
– Nie przypuszczacie chyba, że milczałem tak długo tylko po to, by teraz podać wam to jak na talerzu?
– Ale Dorothy domyśliła się, prawda? – zapytałem.
– Kto wykończył te dziewczyny? Nie, nie miała o tym pojęcia. Ale domyśliła się czegoś innego i musiała skończyć tak, jak skończyła. Chcecie dowiedzieć się o niej czegoś śmiesznego? Zanim ją zabiłem, uratowałem jej życie. W hotelu zjawił się ten jej mąż. Prawdziwy wariat. Myślałem, że chce ją zabić. Okazało się, że to on strzelał wtedy pod halą tenisową. Przyjechał za nią aż tutaj z Waszyngtonu. – Urwał na chwilę i potrząsnął głową z kpiącym uśmieszkiem. – Co za palant. Kiedy zjawiłem się w jej hotelowym pokoju myślała, że jestem aniołem wybawicielem i przyszedłem, żeby go zamknąć.
– Po co pan do niej poszedł? O czym Dorothy się dowiedziała? Może o czymś, co dotyczyło Glorii Welle?
Phil nie odpowiedział na moje pytanie.
– Ktoś pójdzie naszym śladem, panie Barrett – odezwał się Kimber. – Jesteśmy organizacją, która zrzesza najlepszych kryminologów na świecie. Znajdzie się ktoś, kto wreszcie zdobędzie dowody. Nie zdoła pan ukryć swoich sprawek.
– Na razie udało mi się zyskać dziesięć lat. Wasze zniknięcie pozwoli mi… da nam… więcej czasu, żeby pogmatwać wszystko jeszcze bardziej. Może na następne dziesięć lat. No, czas wreszcie skończyć z tymi opaskami. Znudziło mnie to gadanie.
Zamiast przeciągnąć trzecią opaskę wokół prawej kostki Kimbera, przełożyłem ją przez ucho na olstrze od pistoletu, potem przez pętlę na jego lewej kostce i zaciągnąłem. Gdyby Kimber zdjął olstro z nogi, jego obie kostki byłyby uwolnione.
– Gotowe – powiedziałem. – Wie pan, Phil, że dziewczęta były na ranczu tego dnia, gdy zaginęły. Był tam również Welle. Rozmawiał z jedną z nich.
– Czyżby? – Wiadomość nie zrobiła na Barrettcie większego wrażenia. – Kolej na pana, doktorze Gregory. Niech pan się podniesie i podsunie mi nadgarstki. Tylko powoli. Nie mam ochoty na jakieś szamotaniny.
Wstałem, złożyłem ręce za plecami i wyjąłem zza paska pistolet Kimbera. Obróciłem się lewym biodrem w stronę Barretta i przycisnąłem pistolet do prawego uda.
– Dawaj mi tu tę cholerną drugą łapę – warknął Phil. Zamachnąłem się prawą ręką i wyrżnąłem go z całej siły kolbą pistoletu.
Rozciągnął się na ziemi niczym ptak strącony jednym strzałem.
– Ładne uderzenie – powiedział Kimber. – Niech pan weźmie jego broń. Szybko!
Odstąpiłem krok do tyłu i wlepiłem wzrok w głowę Phila Barretta. Z jego ucha sączyła się krew. Mnóstwo krwi.
– Niech pan weźmie pistolet – powtórzył Kimber. Pochyliłem się nad Barrettem i wziąłem jego pistolet.
– Dobrze. Teraz niech pan zwiąże mu ręce, a potem uwolni moje. Musiałem przewrócić Phila na brzuch, aby skrępować mu ręce w nadgarstkach. Uporawszy się z tym, przeszukałem jego kieszenie. W jednej z nich znalazłem scyzoryk, którym przeciąłem plastykowe opaski na rękach Kimbera.
Kimber przykucnął nad Barrettem i zaczął obmacywać lewą stronę jego głowy, tuż za skronią.
– Zgruchotał mu pan czaszkę – powiedział.
– Zabiłem go? – spytałem przerażony.
– Nie. Jeszcze żyje.
– Nie powinienem uderzać go tak mocno. Trzeba wezwać jakąś pomoc. Chyba pamiętam drogę, którą tu przyszliśmy. To tylko parę zakrętów. Mam w samochodzie telefon komórkowy, ale nie jestem pewien, czy dodzwonię się stąd gdziekolwiek.
– Nie musimy się spieszyć z wzywaniem pomocy dla niego – powiedział Kimber. – Nie ruszę się stąd bez Flynn i Russa.
– Ale nie wiemy, gdzie oni są – odparłem z niejasną świadomością, że Kimber zaprotestuje. – Możemy oprzeć się tylko na tym, co usłyszeliśmy od Barretta, a on mówił takim tonem, jakby już nie żyli. Bez pomocy nie poradzimy sobie w tym terenie. Widziałem lotnicze zdjęcia tego wiatrołomu. Nie zdołamy przeszukać go o własnych siłach, zwłaszcza w nocy. Prawda jest taka, że Flynn i Russ prawdopodobnie już nie żyją. A Barrett może właśnie umiera.
– Więc niech pan idzie. Niech się pan stąd wydostanie i zadzwoni do Smitha. Proszę wziąć pistolet Phila. – Przyjrzał się półautomatycznemu pistoletowi Barretta i wręczył mi go. – Jest gotowy do użycia. Niech pan idzie, a ja rozejrzę się za Flynn i Russem.
W górze, na stromym stoku, rozległy się jakieś głosy. Obaj odwróciliśmy głowy w tamtym kierunku. Usłyszeliśmy najpierw męski, a potem kobiecy głos.
– Czy to Flynn i Russ? – spytałem. Kimber pokręcił przecząco głową.
– Jest pan pewien? Tym razem skinął głową.
– Nie będę tu dłużej czekać – rozległ się kobiecy głos.
– Co takiego? – odparł mężczyzna.
Znałem ten głos. Gdzieś na górze stał Dell Franklin. Ojciec Tami.
– Zamknij się – powiedziała kobieta.
Czy była to żona Della, Cathy? Nie miałem pewności.
Ledwie zrobiłem krok w kierunku, z którego dochodziły głosy, Kimber chwycił mnie za nadgarstek lewej ręki. Drugą dłonią wskazał ścieżkę po drugiej stronie polanki. Złapał Barretta za jedną kostkę u nogi, a ja za drugą. Gdy wciągnęliśmy go do połowy na ścieżkę, na stoku po lewej stronie rozległ się huk eksplozji.
Obaj zamarliśmy w bezruchu. Ziemia pod naszymi stopami zaczęła się trząść. Po chwili drgania przeszły w huczące dudnienie, a lampy oświetlające polankę zakołysały się na wszystkie strony.
– Drzewa walą się na nas! – wrzasnął Kimber. Wiejemy!
Był bliżej wejścia na ścieżkę, którą przyszliśmy, więc dopadł jej przede mną dwoma wielkimi susami. Próbowałem pobiec za nim, ale zaczepiłem nogą o potężne ciało Phila Barretta. Przewróciłem się na nie. Nad moją głową zatrzeszczały zsuwające się po zboczu potężne pnie.
Dudnienie ucichło na moment, ustępując odgłosowi przypominającemu narastający grzmot, który zwykle poprzedza uderzenie pioruna. Pod stopami czułem drżenie jak przy trzęsieniu ziemi. Próbowałem rozpaczliwie podnieść się na nogi. Kimber wołał coś do mnie z przeciwnej strony polanki, ale jego słowa nie docierały do moich uszu. Pochłaniał je huk osuwających się kłód.
Ziemię zaczęły pokrywać odłamki pni i konarów. Nad moją głową przeleciał ogromny kawał pnia osiki, lądując ostatecznie koło wejścia na ścieżkę, którą tu przyszliśmy. Za nim poleciały następne, niczym rakietowe pociski. Gapiłem się jak sparaliżowany na szybujące w powietrzu drzewa, jakbym siedział w cyrku albo na popisach jakichś atletów. Wysuszony pień dawno obumarłego świerka przeleciał o pół metra ode mnie i wbił się w pierś Phila Barretta. Barrett jęknął z bólu i po chwili zamilkł. Nie żył. Odwróciłem wzrok w drugą stronę. Kiedy spojrzałem znowu, suchy pień sterczał z ciała Phila Barretta dokładnie tak samo, jak przedtem. Chciałem krzyczeć, ale nie byłem zdolny do wydania z siebie jakiegokolwiek dźwięku. A jeśli nawet krzyczałem, moje wołania zagłuszył huk padających na ziemię kłód.
Читать дальше