– Żyje? – Pytanie nie było za mądre: nikt gorączkowo nie podłącza do kroplówki nieboszczyka. Rozumiałem jednak porucznika. Był tylko młodym, rozpoczynającym służbę oficerem, który stracił dziesięć procent swoich ludzi. Jego kariera nie leżała jeszcze w gruzach, ale włos, na którym zawisła, trzeba było oglądać przez lupę.
– Ostrożnie, panie poruczniku – odezwał się poniewczasie Staśko. Nie zauważyłem, kiedy wyciągnął induktor i zaczął sprawdzać teren za bewupem, ale uświadomiłem sobie, że dość długo oprócz mnie i Gabrieli nikt się tu nie przemieszczał ani na krok. I że ci, którzy w końcu zaczęli, uważnie patrzyli pod nogi, wybierając miejsca pobłogosławione śladem stopy lub gąsienicy.
Filipiak zeskoczył z błotnika, ignorując ostrzeżenie. On jeden. Lesik profilaktycznie złapał Jolę za rękę. Chyba niepotrzebnie: na widok węszącej tuż obok sondy sama ciaśniej przywarła do wieży.
– Nie ruszymy wcześniej niż za trzy godziny. – Wolałem powiedzieć to teraz. Filipiak był zdruzgotany, nie powinien tak mocno protestować. – Chociaż lepiej w ogóle. Niech przyślą śmigłowiec.
– Trzy godziny? – popatrzył półprzytomnie na woreczek z krwią.
– Nie musi wracać do Addis Abeby. Ma dotrzeć tutaj i podrzucić rannych na szosę. Jakoś mu potem dowiozą paliwo.
Nie był w aż tak kiepskiej formie, jak myślałem.
– Nawet jak wszystko dobrze pójdzie, do samolotu zaczną ich ładować za pięć godzin. My możemy być na szosie za trzy.
– Z parą trupów. – Zamocowałem rurkę do wbitej w ramię igły. – Jak rozumiem, mamy zostawić drogę i gnać na przełaj. Nawet Świergockiego to może zabić. Tego tutaj zabije na pewno. Zresztą nie w tym rzecz. Potrzebuję trzech godzin, żeby go w ogóle przygotować do jakiegokolwiek transportu. Nie po bezdrożu… do jakiegokolwiek.
– Rozumiem. – Miał twarz starego człowieka. – Spróbuję połączyć się ze sztabem. Niech pan robi swoje. Hanusik, weźcie się za bagnety i zacznijcie sprawdzać, czy nie ma więcej tego gówna. I uważajcie.
Wrócił na czołg po własnych śladach.
– Tu są miny, siostro – usłyszałem głos Lesika. – Nie ma sensu ryzykować.
Miał świętą rację, ale sam święty chyba nie był, bo kiedy po jakimś czasie zerknąłem za siebie, w pobliżu nie było nie tylko T-72 i wystraszonej dziewczyny w szortach. Brakowało też kapelana.
Zaraz potem Gabriela wymruczała coś niewyraźnie, przełożyła kikut na kolana jednego z żołnierzy i pobiegła za sanitarkę. Była rozsądną dziewczyną, więc zwymiotowała za lewym kołem – najdyskretniej, jak się dało, a w miejscu, gdzie na pewno nie leżały miny.
*
Lewandowski przeżył, ale poza tym nic nie szło dobrze. Świergocki gorączkował i nie chciał jeść. Z nieba lał się żar, Olszan i Giełza biedzili się z nawiązaniem łączności, Filipiak kazał żołnierzom ryć doły strzeleckie, a chłopcy Hanusika znaleźli plastikowe przeciwpiechotne paskudztwo, na które indukcyjny wykrywacz nie reagował. Drugą identyczną minę wypatrzył ktoś pośrodku drogi zaledwie kilkadziesiąt kroków dalej – trudno było wymyślić wymowniejszy znak ostrzegawczy.
O czternastej ucieszony Giełza podbiegł do Filipiaka i zameldował, że nawiązał łączność. Sam generał Zaręba we własnej osobie pragnie porozmawiać z panem porucznikiem, chociaż warunki atmosferyczne są podłe i trudno będzie się dogadać. Nie przesadził: Filipiak spędził przy radiu dobry kwadrans, porykując chwilami tak, że słyszeli go pewnie w Kasali. Potem zarządził zbiórkę wszystkich od kaprala wzwyż.
– Na początek złe wieści. – Mówił cicho: albo ochrypł, albo nie chciał straszyć kręcących się w pobliżu szeregowych. – Nie będzie śmigłowca. Mamy jechać do szosy. Ale nie drogą. Dwadzieścia kilometrów stąd ciągnie się pasmo wzgórz i zdaniem generała jest to idealne miejsce na zasadzkę. Mamy je objechać od wschodu. Teren jest tam płaski, mało uciążliwy dla rannych. Stracimy godzinę, ale to bez znaczenia, bo samolot i tak się spóźni. Jakieś problemy techniczne.
– A dobre wieści? – zapytałem. – Chyba że to już te…
– Może wyślą w powietrze samolot z aparaturą do retranslacji. Będziemy mieli łączność także w marszu, na ukaefie.
*
Nie powiem, że z góry postawiłem krzyżyk na śmigłowcu, ale zabezpieczyłem się i wygospodarowałem kąt w ciężarówce z zapasami. Przenieśliśmy Świergockiego na posłanie ze śpiworów, trochę dłużej trwało udzielanie instrukcji Joli, wyznaczonej do opieki nad nim. Nie była zachwycona, ale kiedy zwabiona damskim towarzystwem trójka Morawski-Wołynow-Zanetti postanowiła przenieść się ze swymi kartami na jej ciężarówkę, odzyskała humor. Mnie też się on poprawił: major Lesik, odmówiwszy parę modlitw nad Lewandowskim, skorzystał z wolnego miejsca pod pancerzem i przeniósł się na bewupa. Dopiero gdy zabrakło tej dwójki, uzmysłowiłem sobie, jak ciężka atmosfera panowała w honkerze, nim zaczęto do nas strzelać i wysadzać nas w powietrze. Oboje źle znosili towarzystwo czarnoskórej dziewczyny, która w chamski sposób okazała się Polką. Nie wiem, czy miotała nimi złość, czy wyrzuty sumienia, ale to obojętne – ludzie po prostu nie lubią, gdy coś nimi miota.
Gabriela ożyła. Kiedy pojazdy jeden po drugim robiły w lewo zwrot, zjeżdżając z drogi, w niczym nie przypominała sennej lalki kiwającej się przy drzwiach. Siedziała pośrodku tylnej ławki, a jej oczy lśniły. Lewandowski spał. Andrusiak wypatrywał min i był niewiele mniej anonimowy od głuchego taksówkarza. Nie potrafiłem znaleźć żadnego pretekstu, mogącego uzasadnić fakt, iż nie gapię się na swoją sąsiadkę. Gapiłem się więc. Oczywiście udając zainteresowanie samurajem, wlokącym się z tyłu. Ona patrzyła – względnie udawała, że patrzy – na prawo i w przód. Co jakiś czas nasze spojrzenia się krzyżowały. I wtedy natychmiast uciekaliśmy od siebie wzrokiem.
– Jeszcze cztery godziny – powiedziała po upływie całej wieczności.
– Słucham?
– Mówię, że musi się pan pomęczyć jeszcze cztery godziny.
– Nie męczę się – zapewniłem, odkręcając butelkę z wodą. Nie od razu zrozumiałem, co ją rozbawiło w takim zestawieniu słów i czynów.
– Wszyscy biali się tu męczą. To Afryka.
Biały. Pierwszy raz przykleiła mi tę etykietkę. Dziwne, ale nie pomyślałem, że może postrzegać mnie w ten sposób. Było to tym bardziej idiotyczne, że mnie samemu kolor jej skóry od samego początku przesłaniał wszystko, co znajdowało się pod nim.
– W porządku – zgodziłem się. – Jestem dwa razy bardziej udręczony niż pani.
– Skąd pan wie, że akurat…? – urwała. – A, no tak. Faktycznie, połowa mojej krwi jest biała.
– Kobieta mutant – pokiwałem ze zrozumieniem głową. Roześmiała się. Odwzajemniłem błysk zębów i zapytałem: – A tak naprawdę?
– Standard – wzruszyła ramionami. – On czarny student z dolarami, ona głupiutkie blond dziewczę, wzdychające przed wystawą Peweksu.
Zgubiłem gdzieś swój uśmiech.
– Dlaczego pani tak mówi?
– Jak mówię? – wyciągnęła rękę. – Mogę?
Oddałem jej butelkę. Miała klasę i wiedziałem, że nie przetrze szyjki palcami w geście równie bezsensownym, co powszechnym. Nie spodziewałem się jednak czegoś takiego.
Przez chwilę, niedługą, ale znaczącą, dotykała butelką dolnej wargi, potem wolno, zbyt wolno uniosła naczynie i jej usta zamknęły się delikatnie na czymś, co parę sekund wcześniej ja obejmowałem ustami.
Nie zauważyłem, czy coś wypiła. Chyba tak – w jej oczach obawy było trochę więcej niż uśmiechu i desperacji. Prawdopodobnie starała się zachować przynajmniej pozory normalności, zostawić kawałeczek tarczy, którą zdecydowała się opuścić, a która mogła ją ocalić, gdyby okazało się, że zaufała niewłaściwej osobie. Pewności jednak nie miałem. Jej ust nie zwilżyła ani jedna kropla, były suche. I coraz większe.
Читать дальше