– Myśli pan, że to po prostu… działo?
– Tu i ówdzie Etiopczycy donoszą o niespodziewanych atakach ogniowych przy użyciu ciężkiej amunicji. Parę razy ktoś przywalił im kasetowymi; to nie to, co kierowane, ale jak na Afrykę też pierwsza liga. Więc może teraz padło na nas. Mogą planować poważniejszą akcję w tej okolicy; te śmigłowce po coś tu latały. A do poważniejszej akcji mogli przydzielić lepszy sprzęt. Inna sprawa, że równie dobrze mógł nas ostrzelać jakiś dżip z pepekiem. Wcale nie z sześciu czy siedmiu, a z trzech kilometrów. Jeśli się potem nie ruszał albo jechał za wzgórzami, na radarze nie byłoby go widać.
– Ale coś się pokazało – przypomniałem.
– Nie upieram się, że tak było. Tyle że sprzęt przeciwpancerny nie jeździ sam. Nawet najstarsza malutka to w tych stronach zbyt wielki rarytas, by ryzykować. Cokolwiek to było, musiało mieć osłonę. Może to właśnie pojazd obstawy widział Grochulski.
Trochę podniósł mnie na duchu.
Pół godziny później kolumna ruszyła w dalszą drogę. Nic się nie zmieniło, oprócz tego, że niemal cała załoga prowadzącego wozu przesiadła się na dach, stosując stary patent z Wietnamu, Afganistanu i innych lokalnych wojen o stosunkowo małej intensywności. Szansa, że ktoś ostrzela kolumnę z karabinu, była stosunkowo niewielka, a dodatkowa warstwa pancerza pod pośladkami podnosiła i bezpieczeństwo, i morale. Filipiak doskonale to rozumiał i dlatego nie protestował. Miał rację. Jego problem jako dowódcy polegał na tym, że miał też pecha.
Z odległości dwustu metrów wybuch lekkiej przeciwpiechotnej miny zabrzmiał jak puknięcie petardy. Kurzu, wyplutego spod gąsienicy, też było tyle, co kot napłakał i co najmniej połowa z oblepiających pancerz żołnierzy zeskoczyła z hamującego wozu z czystej ciekawości.
– Znowu – westchnęła Gabriela. – Jak tak dalej pójdzie…
Nie dokończyła. Na naszych oczach eksplodowała następna mina. Jeden z żołnierzy wylądował wprost na niej. Rozpalone gazy bez trudu wyrwały się spod swej ofiary, siekąc ziarnami piachu i tworząc na ułamek sekundy jaskrawą plamę ognia. Chłopakiem rzuciło na pół metra w górę. Był ostatni, który znikł mi z oczu w potężnej chmurze pyłu – cała reszta runęła na ziemię odrobinę wcześniej.
– Zostać w wozach! – warknęło radio głosem Filipiaka. – Pobocze może być zaminowane!
– Jedź, Andrusiak – powiedziałem.
– Nie słyszał pan?!
– Jedź – powtórzyłem ostrzej. – To rozkaz.
Kątem oka dostrzegłem Gabrielę, pochylającą się ku mej torbie. Jakoś udało się jej to połączyć z otwarciem drzwi, choć kierunki były dokładnie przeciwne. Jola i Lesik siedzieli sztywno, jak przyklejeni.
– Droga zablokowana – powiedział szybko kierowca.
– Masz cały Ogaden do dyspozycji. Gapa, zostań! – Też byłem niezły: patrząc na Andrusiaka wzrokiem zdolnym przepalić deskę, zauważyłem, że dziewczyna jest już jedną nogą na zewnątrz. – Zanim dobiegniemy, chłopak się wykrwawi.
– Nie słyszał pan? – zapytał słabym głosem Lesik. – Nie możemy ryzykować. Tu wszędzie mogą leżeć miny.
Czekałem jeszcze sekundę. Silnik terkotał na jałowym biegu, a Andrusiak skulił się jak ktoś, kto gotów jest przyjąć najwścieklejszy wrzask, ale na pewno nie tknie kierownicy.
– Wszyscy z wozu! – Zacząłem się przeciskać między fotelami.
Andrusiaka wymiotło, fakt, że nie bez mojej pomocnej dłoni. Lesik też ochoczo złamał rozkaz dowódcy kolumny. Nie sprawdzałem, co z dziewczynami: były młode i lepiej posługiwały się nogami niż ja honkerem. Nim uporałem się z biegami, tupot stóp o podłogę umilkł.
Wrzuciłem jedynkę i wystartowałem jak żużlowiec. Parę metrów przed zadem czołgu skręciłem na pobocze. Nie eksplodowało mi w twarz. Wrzuciłem dwójkę i dopiero wtedy mignęło mi w lusterku coś białego.
– Miała pani wysiąść! – Odruchowo zdjąłem nogę z gazu.
– Jedź! Już za późno!
Nie miałem czasu kłócić się, nie mówiąc o zatrzymywaniu wozu i wyrzucaniu jej. Była spora szansa, że sama wyleci – przez dach, na którymś z wybojów. Do ostatniej chwili wyciskałem z silnika wszystko, na co było go stać. Zapomniałem o Świergockim, ale chyba dzięki temu honker dostarczył nas do pacjenta, a nie jego zwłok.
Żołnierz o trupiobladej, dziwnie drobnej w zestawieniu z hełmem twarzy leżał pośrodku drogi, przysypany wciąż opadającym pyłem. Wyglądał okropnie, niewiele lepiej niż wykopane ze świeżego grobu ciało, lecz poruszał się. Jego lewa noga kończyła się w połowie podudzia rozdętym kielichem soczystego, spływającego krwią mięsa. Ze spodni pozostały nadpalone strzępy, prawa noga, nienaturalnie skręcona, musiała być złamana, a strzępy buta, stopy i łydki pokrywały całe ciało aż po okap hełmu. Mimo to nie stracił przytomności. To nie było sprawiedliwe. Leżał, otoczony wianuszkiem zszokowanych kolegów, przyglądających mu się z góry, tak wielkich i tak bezradnych.
Któryś rozrywał opatrunek osobisty. Zaczął chyba dość dawno, ale wyraźnie mu nie szło.
– Zostaw! – powstrzymałem innego, próbującego podnosić głowę kolegi. Otworzyłem walizkę, wyciągnąłem opaskę uciskającą. – Dajcie hełm! Tu, pod kikut! I trzymać w górze!
Zamiast błękitnego hełmu między ziemię a poharataną nogę wepchnęło się kolano w błękitnych dżinsach. Gabriela. Od razu nią zakolebało. Przez chwilę widziałem w tym wstęp do omdlenia. Uwalane w piachu ludzkie mięso miało na drugim końcu wielkie, przerażone oczy – taki widok ma prawo zwalić z nóg. Trochę za późno pomyślałem, że gdybym zabrał Jolę, byłoby mi łatwiej. Chłopak umierał, sekundy miały zadecydować o przytrzymaniu go po tej stronie, a ja byłem sam.
Nie doceniłem jej. Nie stała się balastem; podarowała mi z dziesięć sekund, wyszarpując z walizeczki nie tylko strzykawkę, ale i igłę, rozdzierając opakowania i łącząc jedną z drugą.
– Przytrzymam!
Zamieniliśmy się: ja chwyciłem za strzykawkę, ona za opaskę. Kiedy rozbijałem o kant walizki pierwszą ampułkę, krew już prawie nie wypływała z rany – ręce miała równie sprawne jak język i umysł. Z opatrunkiem nie radziła sobie już tak dobrze, ale to mogło poczekać.
– Kamizelka – rzuciłem. – Trzeba zdjąć. I dawać lodówkę.
Ruszyli się w końcu: dwaj zaczęli rozbierać kolegę, trzeci zanurkował w sanitarce, by powrócić z niewielkim białym pudłem, zasilanym z akumulatora. We czwórkę rekompensowali mi brak pielęgniarki. Pod niektórymi względami byli nawet lepsi: Jola nie uporałaby się w takim tempie z wyłuskaniem sporego mężczyzny z ciężkiej jak siedem nieszczęść kamizelki. Pozbawiłaby mnie tym samym ostatniej szansy, jaką byłby masaż serca i wprowadzenie igły wprost w ten najważniejszy z mięśni.
Na szczęście sprawy nie zaszły tak daleko. Serce nie stanęło. Zmierzyłem ciśnienie. Było źle, ale nie tragicznie.
– W książeczce ma grupę krwi – odszukałem wzrokiem Hanusika. Natychmiast rzucił się do wnętrza bewupa: ranny, podobnie jak paru innych, nosił pod kevlarem jedynie podkoszulek. – Pani Gabrielo, w wozie jest pudło z zestawem infuzy… no, kroplówka.
Nie wyglądała za dobrze: kiedy brązowe dłonie znieruchomiały z braku sensownego zajęcia, brązowa twarz zaczęła szarzeć. Uznałem, że zrobiła swoje. Poza tym najlepiej orientowała się, gdzie co leży.
Powrócili z Hanusikiem jednocześnie. Ranny nazywał się Lewandowski i miał zerówkę. Jego pech nadal działał: Urbański miał grupę A i to z myślą o nim zaopatrzono mnie w taki, a nie inny bank krwi. Mogłem zafundować mu raptem ćwierć litra. Na początek nie było to tak mało, ale nim toczący się poboczem czołg przywiózł na pokrywie silnika Filipiaka i wszystkich, których wygoniłem z sanitarki, przyłapałem się na bardziej długofalowym myśleniu.
Читать дальше