– Może trochę konkretniej – upomniał się kapelan.
– Mówiłem: to praktycznie niemożliwe.
– Ale co by to było, gdyby praktyka zawiodła? – przyciskał Lesik.
– Pomijając prototypy? Południowoafrykańska mokopa, rosyjskie wichr i ataka, no i amerykański hellfire.
– I nie da się tego kupić? – upewniła się Agnieszka.
– Nie da się?! – parsknął Lesik. – Nie słyszy pani? Rosyjski wichr!
Zrozumiała. Popatrzyła wymownie na Wołynowa.
– Jestem obywatelem Kazachstanu – posłał jej kpiący uśmiech, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Lesik odczekał, dopóki się nie oddali, po czym westchnął i pokręcił głową.
– Mój Boże, zawsze to samo, zawsze oni… Nawet tutaj, na końcu świata. Czy to się nigdy nie skończy?
Nie oczekiwał odpowiedzi. Tak naprawdę nie zadał pytania.
– Tak czy inaczej zaraz ruszamy – odezwał się Filipiak po dłuższej pauzie. – Teraz naprawdę ostrożnie. Czuję, że to nie koniec.
*
Jako wieszcz porucznik Filipiak zrobiłby karierę. Zdążyłem zbadać Świergockiego, a kolumna przebyć pięć kilometrów. Zdejmowałem właśnie stetoskop, kiedy coś huknęło z przodu.
– Kolumna stać! – szczeknął głosem Filipiaka osadzony w tablicy rozdzielczej radmor. – Spokojnie, nikogo nie widać.
Obróciłem głowę. Gabriela nie musiała – czułem na sobie jej wzrok od dawna – ale nim zaczęła rozglądać się za rozbłyskami strzałów, tłumem facetów z maczetami czy podobnym nieszczęściem, przez sekundę marnowała czas na patrzenie mi w oczy. Miałem wrażenie, że chce coś powiedzieć. Pewnie przypisałem jej własne intencje.
– Tu Hanusik, panie poruczniku. – Dowódca jadącego w szpicy BWP-1 miał albo gorszy nadajnik, albo kłopoty z głosem. – Chyba… chyba wjechaliśmy na minę. Nie wiem, co z załogą.
Z załogą było to samo, co z nim: wszyscy żyli, byli cali i mocno wstrząśnięci. Kiedy dotarłem do czoła kolumny, cała dziewiątka kłębiła się wokół wozu, roztrząsając to, co zaszło. Nie dziwiłem się im: rozciągnięta za szerokim zadem bewupa gąsienica została rozerwana może bez chirurgicznej precyzji, ale za to wyjątkowo brutalnie. Koło, pod którym eksplodowała mina, wyglądało jeszcze gorzej.
– Lekka – Filipiak dźwignął się z kolan. – Poszły dwa ogniwa, to wszystko. Bierzcie się do roboty, Hanusik. Staśko, przejdź się kawałek.
Dopiero teraz zauważyłem, że jeden z szeregowych ma na uszach słuchawki, a w ręku sondę elektromagnetycznego wykrywacza min. Skinął głową i zygzakując od koleiny do koleiny, ruszył wzdłuż drogi. Chyba wierzył w jakość swego sprzętu, bo szedł dość szybko.
– W porządku, doktorze – Filipiak zdobył się na słaby uśmiech. Odeszliśmy na bok. – Nic nikomu nie jest.
– Pomijając bewupa.
– Za pół godziny będzie na chodzie. Mamy zapasowe ogniwa.
– Oby więcej niż ci faceci min – powiedziałem cicho, bo sianie defetyzmu nie jest najlepszą metodą na przetrwanie.
Nie wyglądał na rozgniewanego i to była ta jaśniejsza strona medalu. Świat, także wojskowy, pełen jest ludzi, którzy obrażają się na kogoś niszczącego ich różowe wizje.
– Niech pan to odpuka. – Mówił jeszcze ciszej niż ja. – Jeszcze jedna i trzeba będzie zrezygnować z tej drogi.
– Chwileczkę… Jak to: zrezygnować? Innej nie ma.
– A myśli pan, że dlaczego akurat panu każę odpukiwać?
Popatrzyłem na otaczające nas pustkowie, upstrzone plamkami rzadko rosnących krzaczków i karłowatych drzew. Oglądane z daleka łagodne stoki pagórków wydawały się gładkie jak autostrada. Ale nią nie były.
– Jeden mocny wstrząs może zrobić z niego kalekę – powiedziałem sucho. – I jeszcze coś: jadąc na przełaj musielibyśmy jeszcze bardziej zwolnić. Nie zdążymy na samolot.
– Może przylecieć później.
– Ale nie w nocy. Znam tę maszynę. Nikt się nie zgodzi, by lądowała po ciemku na etiopskiej szosie. Pomijam już kwestię łączności…
– To uprzejmie z pana strony – uśmiechnął się gorzko.
Przerwał. Staśko klękał po lewej stronie drogi. Bardzo powoli.
Tym razem obeszłoby się bez napraw: mina, którą wręczył porucznikowi po paru minutach ostrożnej pracy, miała rozmiary małej konserwy i nie zniszczyłaby gąsienicy. Miała urywać nogi lub rozwalać koła samochodom.
– Metal tylko w zapalniku – powiedział Staśko. Był spocony jak szczur. – Tyle co nic… Ledwo ją słychać.
– Znasz ten typ?
– Nie wiem… Chińska chyba.
Filipiak ruszył w stronę beerdeema, otwierając mapnik.
– Może… Czołg jest najmocniejszy – rzuciłem niepewnie, kiedy zbliżaliśmy się do sanitarki. – Gdyby jechał przodem…
– Myślałem o tym – mruknął, nie odrywając wzroku od przygnębiająco monotonnego arkusza mapy, niemal zupełnie pozbawionego symboli dróg i osad. – Ale nie możemy ryzykować. To podstawa naszej opelotki.
– Czołg? – zdziwiłem się. T-72 uzbrojony był co prawda w wielkokalibrowy karabin maszynowy, zainstalowany obok włazu dowódcy, ale nawet w Europie, gdzie krajobraz był urozmaicony i pancerniacy mieli dużo więcej okazji postrzelać z bliska do celów powietrznych, nikt nie traktował już zbyt serio tego typu oręża.
– Jeśli to był faktycznie śmigłowiec i strzelał z sześciu, siedmiu kilometrów, to gromem guzik zwojujemy. Nawet gdyby zawisł wysoko i nie stosował uników. Po prostu za duży dystans. A armata czołgowa doniesie.
– Trafić w śmigłowiec z sześciu kilometrów? – popatrzyłem na niego jak na wariata. Uśmiechnął się, chyba z uznaniem.
– Brawo, doktorze. Nie da się, nawet z amerykańskiego czołgu. Ale mamy w rękawie… no, może nie asa… damę, powiedzmy. Testowaliśmy w Stargardzie nowe zapalniki czasowe do odłamkowo-burzących. Generalnie z myślą o piechocie pochowanej za przeszkodami, ale można z tego walić i do śmigłowców. Procedura jak przy strzelaniu do wozów, tyle że system kierowania ogniem programuje dodatkowo zapalnik i granat wybucha w zamierzonej odległości. – Wskazał przyczajony między parą pagórków czołg. – Wóz Drabowicza ma odpowiednią przystawkę. I pociski.
– Możemy zestrzelić tego drania? – zapytałem z niedowierzaniem.
– Z tej odległości? Wątpię. Za duży rozrzut. Ale sam pan widział: i on nas nie trafił. Powyżej pięciu tysięcy metrów laserowy podświetlacz już stwarza problemy. Może wystarczy trzymać łobuza na dystans. A jak mu raz stodwudziestkapiątka pieprznie kilkanaście metrów od maszyny, to nabierze respektu. Chociaż osobiście mam nadzieję, że podleci bliżej i dostanie paroma odłamkami. O ile to w ogóle śmigłowiec.
– O ile? – zaskoczył mnie. – A niby co?
– Myślałem o tym. Grochulski tylko zastępuje operatora, nie bardzo się zna na radarze. Może ustawił złą skalę. Nietrudno o pomyłkę, jak do człowieka strzelają. A granica jest tuż obok. Tutaj nie, ale pod Harerem był taki przypadek: przez trzy dni z rzędu coś blokowało drogę, rozwalając wozy prowadzące konwój. Jedzie kolumna, pierdut, i najsilniejszy z wozów osłony wylatuje w powietrze. Od trafienia z góry, żadna mina. Dobrze, że nie na nas padło, tylko na wojaków Degawiego. Wybuchła mała panika, nikt nie wiedział, co jest grane. Okazało się, że ktoś, nie wiadomo: Somalijczycy czy tamtejsi muzułmanie, dorobił się samobieżnej haubicy 152 mm i paru pocisków kierowanych do niej. W nocy przekraczali granicę, stawali z dziesięć kilometrów od szosy, facet z podświetlaczem chował się przy drodze, wybierał cel… Potem w osłonie ważniejszych konwojów latały tam uzbrojone awionetki, więc na trzech razach się skończyło, ale samej haubicy nie udało się załatwić.
Читать дальше