Bielski, wbrew moim przypuszczeniom, też nie marnował sił na jałowe rozmowy. Zjawił się wraz z Puzewiczem, wsiedli do sanitarki, podjechali do bewupa, zabrali wspierającego się na kiju Szewczyka i ruszyli na wschód. Gabriela, pozbawiona nagle zacisznej kryjówki, usiadła na kamieniu, zdjęła but i udawała, że oczyszcza wnętrze z piasku.
Miałem taki sam piasek w każdym ze stawów, pod powiekami, na języku. Nie chciało mi się podchodzić do niej, patrzeć na nią i odzywać się. Szczerze mówiąc, nie chciało mi się już nawet z nią kochać. Gdyby to teraz dopadł nas tamten panhard, w ogóle nie próbowałbym zdejmować z niej bluzy.
– I co? – zapytała, kiedy mój cień musnął bosą stopę.
– Na zachód od Kasali Mazurek znalazł ich ślady. Tu nie dojechali. Czyli są we wsi. W nocy ich zaatakujemy.
Dokończyła oczyszczanie wyściółki buta, założyła go na nogę.
– Pójdę tam – powiedziała martwym głosem.
– Daj spokój – westchnąłem.
– Mówię poważnie.
– Ale głupio. Stracimy jednego strzelca i element zaskoczenia. Nie mówiąc o tym, ile informacji z ciebie wycisną.
– Pomówię z Filipiakiem. – Wstała. – Nie jesteś obiektywny.
Chyba oczekiwała sprzeciwu. Wzruszyłem ramionami, pierwszy ruszyłem w stronę ciężarówki. Potem popisałem się obiektywizmem: nie pomogłem jej wdrapać się na stara i nie otworzyłem ust, kiedy przekonywała porucznika. Wysłuchał jej, po czym sięgnął po leżący obok notatnik.
– Niech pani narysuje wioskę. Najdokładniej jak się da.
To jeszcze nie przesądzało o niczym. Wzięła ołówek i zabrała się do roboty. Szkicowała jeszcze, gdy zjawił się Lesik.
– Przemyślałem to – oznajmił z marszu. – Złamie pan prawo wojenne. Tam są cywile. Kobiety i dzieci. Przepis mówi jasno: przed rozpoczęciem ataku trzeba ogłosić zamiar, dać ludności czas na ewakuację.
Nawet Olszan i Agnieszka wstali, by popatrzeć i posłuchać.
– Sam pan widzi – podchwyciła Gabriela. – Lepiej to załatwić po dobroci. Raz na zawsze skończyć tę durną wojnę.
Filipiak wyjął jej z ręki notes, oglądał przez chwilę.
– Dużo tych chałup. – Niezdarnie zakreślił kółko w środku skupiska prostokącików. – Zna pani z nazwiska kogoś, kto tu mieszka?
– Proszę? – popatrzyła na niego jak na wariata.
– Mamy megafon. Rozwalimy tyle wozów, ile się da, zrobimy przerwę i wezwie pani ludność do pochowania się w tych domach. Nie musimy od razu zdobywać całej wsi. Wystarczy dostęp do wody.
– Chce pan postrzelać z armat, a potem ewentualnie powiedzieć niedobitkom, gdzie się mają ukryć? – Lesik miotał się między świętym oburzeniem a sarkazmem. – To zwyczajna zbrodnia! Zginą niewinni ludzie! Nie mamy prawa urządzać sobie strzelnicy pośrodku tej wsi!
– Ja mam.
– A żołnierze mają prawo odmówić wykonania takiego rozkazu!
– Byle z własnej inicjatywy. – W głosie porucznika zadźwięczały ostrzegawcze nuty. – Jeśli się dowiem, że ktoś ich podburza…
Lesik bez słowa zeskoczył z ciężarówki i odszedł. Gabriela nie.
– To prawie trzystu ludzi – powiedziała po chwili. – Nie ma cudów, żeby nikomu nic się nie stało. Nawet gdyby strzelać tylko do czołgów.
– Daj spokój – mruknąłem. Filipiak milczał.
– I nie ma cudów, żeby nikt od nas nie zginął. Czołgi, transportery, pluton strzelców pochowanych po domach…
– Do Werder dojechałby tylko Drabowicz.
– Wystarczy. Zostało dwadzieścia siedem osób. Dowiezie nas.
– Pewnie by dowiózł – zgodziłem się. – Ale to jeden wóz. Jak się zepsuje, to po nas. Jak nas wypatrzy śmigłowiec, to po nas. Jak napatoczy się jakiś dżip Sabaha z karabinem maszynowym, to też po nas. Jeśli nie przebijemy się do Werder, to też już po nas. A skoro Sabaha nie widać od tylu godzin, prawdopodobnie zawrócił na południe i właśnie tam na nas czeka. Ci w Kasali też roześlą patrole. Pojadą po śladach i wpakują Drabowiczowi pocisk w tyłek, nim zdąży obrócić wieżę.
– No i paliwo. – Morawski wbił ostatni gwóźdź w wieko trumny. – Czołgiści robili za spychacz, spalili od cholery ropy…
– Można przelać z innych wozów. – Walczyła do końca.
– Nie bardzo jest co. A czołg żre jak smok. Trochę manewrowej walki, jakiś objazd i stoimy.
Zastanawiała się przez chwilę, szukała argumentów.
– To tylko ryzyko – popatrzyła w końcu na Filipiaka. – A tu na pewno dojdzie do masakry.
– Nigdzie nie będzie bezpieczniej – powiedział spokojnie.
– Pójdę do nich. – Jej głos też wydawał się spokojny. – Przyjechali z Somalii, ale nie podlegają Sabahowi. Chwalił się swoją armią; wiem, że czołgów nie ma. To któryś z jego sojuszników. Jakiś zaprzyjaźniony klan. Jeśli powiem, o co w tym wszystkim chodzi i jacy silni jesteście, odjadą. Znam tych ludzi. Są honorowi, ale nie głupi. Będą mnie mieli, wyjdą z twarzą, a bez strat i nowych wrogów.
– Nie jesteśmy silni – zauważyłem.
– Będą wiedzieli tyle, ile powiem. Cztery pełnosprawne wozy, na ciężarówce kupa amunicji, kilka skrzyń granatników przeciwpancernych, co drugi żołnierz z noktowizorem, radiostacji w bród. Addis Abeba obiecała samoloty, jeszcze tej nocy. Nie bój się, wiem, jak kłamać.
– Niech się pan z nią ożeni – uśmiechnął się Olszan. – Nawet jak przyprawi rogi, nie będzie bolało.
Przez sekundę miała minę, której u białych kobiet towarzyszy silny rumieniec. Potem ukryła ją pod cynicznym uśmieszkiem.
– Ostatecznie jestem agentką. Jak się pan o mnie boi, poruczniku, to proszę się pocieszyć myślą, że…
– …opowiesz im, jaka to gromada cienkich Bolków zamierza zaatakować Kasali? – wszedłem jej w słowo. Twarz Gabrieli zesztywniała. – Nie zapomniałaś o czymś? To, że ktoś zabił Nanouk, wcale nie znaczy, że ty jesteś w porządku i możemy ci ufać.
– Sto razy mogłam uciec!
– Owszem. A teraz wreszcie możesz nas wystawić.
– Pan wie, co się stało – zwróciła się do Filipiaka. – Jaki agent wymyśliłby sobie taką idiotyczną legendę?
– Fakt – uśmiechnął się blado.
– I niech pan każe Bielskiemu sprawdzić te rakiety. Te, które zgubił śmigłowiec. Pewnie wciąż tam leżą, a to tylko trochę dalej. Będziecie mieli dowód, że nie pomagam tamtym. Gdybym nie powiedziała o rakietach, nadal siedzielibyście w tej dziurze.
– Chyba że chodziło ci o… – zacząłem.
– Dość – uciął Filipiak. – Zwołajcie ludzi na odprawę.
*
Było jak tamtego popołudnia. Czerwony blask słońca zastąpiła chybotliwa poświata maleńkiego ogniska, osiołek zamienił się w skrzynkę po granatach, a zamiast muru i krat przesłaniał mi widok dziurawy zbiornik ciężarówki i nogi jakiegoś żołnierza. Nieważne. Leżałem pod starem jak wówczas, na aresztanckiej pryczy, ciężkie powieki znów kleiły się jedna do drugiej, zaś po głowie pełzało leniwie pytanie o czas i miejsce. Pytanie, na które starałem się nie odpowiadać.
Bo tam, w Betlejem, dwa tysiące lat wcześniej, było mi dobrze.
Bo nie chciałem się budzić i wracać do rzeczywistości, w której słodki kobiecy głos bez pośpiechu składa słowa i dźwięki w jedną z najpiękniejszych pieśni świata.
Lulajże Jezu-uniu, moja perełko
Lulaj ulubio-one me pieścidełko…
Lubiłem słuchać, jak mówi, jak się śmieje, lecz nigdy nie przyszło mi na myśl, że mogłaby zaśpiewać i że tak to zabrzmi. Było cicho jak makiem zasiał. Byłem zbyt zmęczony, by porządnie zasnąć, i jak przez mgłę pamiętałem poszczękiwanie metalu o metal ledwie chwilę wcześniej. Któryś z siedzących obok Gabrieli żołnierzy wciąż trzymał magazynek w jednej, a garść naboi w drugiej ręce. Ściskająca Biblię dłoń Lesika nie skończyła jeszcze powolnej drogi sprzed piersi do uda; latarka, którą sobie przyświecał, nadal świeciła, choć jej blask wykrawał z czerni ogadeńskiej nocy już tylko brąz piasku i wojskowych kamaszy, nie słowo Boże. Nie spodziewali się. Nikt się nie spodziewał.
Читать дальше