– Teraz ja dowodzę. – Twarz sierżanta pociemniała.
– Już nie.
Mierzyli się przez chwilę wzrokiem. Ten Filipiaka był zmącony bólem i narkotykiem równocześnie – Jola wyjątkowo marnie dobrała dawkę – ale każdy kij ma dwa końce: na kompleksy świeżo sparaliżowanego faceta nie pozostało już wiele miejsca.
– Jesteś ranny.
– Nie w głowę. – Z medycznego punktu widzenia zdrowo przesadził, bo i twarz miał jak po bójce z Gołotą. Może dlatego uśmiech wyszedł mu taki paskudny. – Nie bój się. Tyralierę dam ci poprowadzić.
Siedzieliśmy z Morawskim po jego stronie, więc nie przegapiłem błysku rozbawienia w oczach Drabowicza. Mazurek był zdezorientowany, Bielski wyraźnie zły.
– Niech pan nie żartuje – uśmiechnął się dobrotliwie Lesik. – Musi pan myśleć, jak szybko wrócić do zdrowia. I dbać o siebie.
– Dba – zapewnił Olszan. – Nie dojedziemy do Werder. Jeśli nie zdobędziemy Kasali i wody, równie dobrze możecie strzelić w głowę paru osobom. Porucznikowi, Agnieszce, mnie, Szewczykowi, Sikorskiemu… Ze zdrowych też połowa padnie.
– Tego się nigdy nie wie. Co komu pisane.
– Atakujemy Kasali – rzucił twardo Filipiak.
– Bo pan nie dojdzie do Werder? – mruknął Bielski. Wyglądało na to, że rozmawia ze swym butem.
– Bo to wojsko – przypomniał Morawski. – A porucznik dowodzi.
– Już nie. Nie nadaje się. Sierżant zrobi to lepiej.
Przez chwilę było bardzo cicho.
– Lepiej? – Major zmrużył oczy. – Wołynow się odwodnił, ma zawroty głowy, a dziewczyna nie żyje. Dwa zero dla tamtych, oba samobóje.
– Coś pan chce powiedzieć? – Bielski uniósł głowę.
– Że wolę, jak dowodzi porucznik, a nie sierżant.
– A jeszcze lepiej major.
Znów zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Ciołkosz, jak się okazuje, też potrafił robić wrażenie na słuchaczach. Inna sprawa, że tego popołudnia na skrzyni stara obrodziło podobnymi talentami.
– Jestem najstarszym stopniem oficerem wojsk lądowych – Lesik wstał, obciągnął kamizelkę. – W oparciu o regulamin Wojska Polskiego niniejszym obejmuję dowodzenie tym plutonem.
Agnieszce opadła szczęka. Olszanowi zaciął się szyderczy uśmiech. Morawski próbował coś powiedzieć, ale wyraźnie mu nie szło.
– Bzdura – mruknął Filipiak. – Jeśli już, to ja wyznaczę swego…
– Ograniczona poczytalność – przerwał mu łagodnie kapelan. – Nie jest pan w stanie podejmować racjonalnych decyzji.
– To miło, że zapytaliście fachowca – uśmiechnąłem się, zakładając nonszalancko nogę na nogę. Skrzynka amunicyjna, nawet przykryta wiązką worków, to nie fotel, podparłem się więc rękoma z tyłu.
– Zapytaliśmy. – W oczach Lesika błysnęła mściwa radość. – Jedynej wiarygodnej osoby z przygotowaniem medycznym. Siostry Nowickiej. Pan swoich pacjentów zabija, Szczebielewicz.
– To z braku czasu. – Bielski też miał niezłą frajdę w tej chwili. – Albo się leczy, albo dyma panienki.
Parę spojrzeń pobiegło ku Gabrieli. Moje nie.
– Pilot jest chyba trochę lepszy od księdza – przypomniał o sobie Morawski. – Zresztą jak wrócę, też będę lądowy. Przenoszę się do kawalerii powietrznej, a oni…
– Gorszy – przerwałem mu. – Ksiądz zawsze będzie lepszy od pilota. Ma bliżej do nieba. – Usiadłem prosto, zabierając ręce zza pleców. – A już major Lesik na pewno.
Nikt nie zapytał, co mam na myśli. Lewa ręka wróciła na kolano, ale w prawej trzymałem wista. Całkiem wysoko. Prawdę mówiąc, między twarzą kapelana a moją. Publiczność była już popsuta mocnymi wejściami, ale też udało mi się zrobić na wszystkich wrażenie. Gabriela zerwała się na nogi. Na szczęście na tym poprzestała.
– Odbiło ci? – Morawski chyba nie był pewny.
– No właśnie. – Patrzyłem zza szczerbinki w nieruchome oczy Lesika. – Sam się zastanawiam.
– Co pan wyprawia? – W głosie Agnieszki było więcej troski niż niepokoju, o ciekawości nie mówiąc.
– Pakuje się w kłopoty – mruknął Bielski. Podobnie jak inni, nie próbował się poruszać.
– Żaden z moich pacjentów nie przeżyje marszu do Werder – powiedziałem. – Na początku byśmy ich nieśli, a to zabije pozostałych.
– Niech pan to odłoży – rzucił przez zęby Ciołkosz. – Nie odważy się pan… Ta szopka nie ma sensu.
– Jest wigilia – uśmiechnąłem się krzywo. – Akurat dzisiaj nie czepiałbym się szopek. – Zgasiłem uśmiech, wracając spojrzeniem do nieruchomej twarzy po drugiej stronie lufy. – Są dwie możliwości. Albo mam w głowie po kolei, i to ja wydam opinię o poczytalności porucznika, albo nie mam.
– Żadne „albo” – warknął Bielski. – Kogoś tu pojebało.
– To i tak miała być moja druga linia obrony. – Zignorowałem go, rozmawiałem z Lesikiem. – Po przypadkowym wystrzale. Jak teraz wpakuję komuś następną kulkę, wojskowi psychiatrzy będą jednomyślni. Załamanie nerwowe, syndrom zmęczenia walką itede. Rok w domu bez klamek, potem renta. Ostatecznie nabawiłem się tego walcząc za ojczyznę. Pani Wielogórska napisze mi laurkę w „Wyborczej”, a pan Olszan będzie za friko woził śmigłowcem. Same korzyści.
– To nie jest śmieszne. – W końcu udało mu się przemówić.
– No to trzecia linia obrony. Wrogiemu agentowi znudziło się mordowanie nas pojedynczo. Organizuje pucz. Na szczęście w porę przypominam sobie, kogo widziałem, strzelającego do dziewczyny. Staję w obronie prawowitego dowódcy, agent ginie. Może nawet dostaję medal. – Usunąłem z twarzy resztki uśmiechu, wycelowałem mu między oczy. – Jedno słowo, majorze. Kto tu dowodzi, pańskim zdaniem?
Nie wierzył, że to zrobię. Nikt chyba nie wierzył. Ale pewności już nie mieli. Każdy z nas był lżejszy o jakieś dwa, trzy kilogramy wypoconej wody, co dawało niezły przedsmak umierania. Żywe trupy mają prawo do ograniczonej poczytalności.
Wiedziałem, co usłyszę.
– Porucznik – powiedział cicho. – Dowodzi porucznik Filipiak.
*
– Są ślady. – Głos w radiu był suchy jak gardło mówiącego. – Trzy wozy gąsienicowe. Reszta jechała kolumną. Też przynajmniej trzy.
– Dobra – mruknął Filipiak. – Spróbujcie zerknąć na wieś.
Odłożył radmora. Patrzyłem przez chwilę, jak BWP odbija w prawo, manewruje, zajmując pozycję w zagłębieniu terenu. Drabowicz już wcześniej znalazł sobie względnie osłonięte miejsce. Morawski popatrzył na ciemniejące niebo, potem na zegarek.
– Czekamy?
– Stanęli we wsi. Mamy nocne celowniki, oni może nie. Albo przynajmniej gorsze. Po ciemku powinno być łatwiej. Szyszkowski!
– Tak, panie poruczniku?
– Skocz do Bielskiego. On, Szewczyk i Puzewicz. Niech biorą honkera i jadą po wóz Hanusika. Może go uruchomią.
Olszan zsuwał się ostrożnie z ciężarówki, pomagał zejść Agnieszce. Usiedli w cieniu, w chwilę później dołączył do nich Wołynow. Gabriela zatrzymała honkera parę metrów dalej, zawahała się, po czym wysiadła i wzięła z nich przykład, znikając po ocienionej stronie sanitarki.
– Wrócą? – zapytał cicho Morawski, kiedy oddałem kartkę z namiarami i operator groma powlókł się w stronę bewupa.
– Nie wiem – wyznał bez ogródek Filipiak. – Ale jeśli Bielski miałby zdezerterować, to lepiej teraz i samochodem.
Tymoszuk wyciągnął z szoferki swój karabin snajperski. Jeszcze wolniej niż Szyszkowski, za to bez rozkazu, ruszył na południe. Może do Werder, może zabezpieczać nam lewą flankę. Nikomu nie chciało się pytać, a jemu nie chciało się wyjaśniać.
Читать дальше