Jedna błędna decyzja – i stracę ją.
– Nie liczysz?
Prowadziła z odkrytym włazem, zerkała do tyłu, no i wypatrzyła mnie. Nie szkodzi.
Nawet lepiej: los zdejmował ze mnie brzemię wybierania.
– Nie. – Jeszcze się wahałem.
– To się pospiesz. Równe nam się kończy.
Brawo: zapamiętała lekcję. Wóz Studenta był mniej groźny tu, na południowym obrzeżu takyru, niż gdyby – chcąc nie chcąc – zajechał naszym śladem na obrzeże wschodnie. I kąt strzału większy, i odległość. Jasne, że po podjęciu worka z pieniędzmi mogli z miejsca ruszyć w pościg, ale najgroźniejszy był pierwszy, oddany z postoju strzał i to z myślą o nim należało wybrać miejsce.
– Dobra. Za tamtą górką stajemy. Na piachu, jak się da.
Stanęliśmy. Zeskoczyłem na ziemię, otworzyłem prawe drzwi, wyciągnąłem następną beczkę. Z łopatką w jednej i kanistrem w drugiej ręce wróciłem w pole widzenia wychylonej z włazu Kaśki.
Nie od razu się połapała. Musiałem przerzucić saperką jakieś wiadro piasku, nim znieruchomiała na moment.
Ja też znieruchomiałem. Kanister nie był wielki, dziesiątka najwyżej, a podłoże miękkie.
Zdążę. Jeśli da mi szansę, to zdążę.
Patrzyłem, jak się gramoli na pancerz. Nawet ciemność nie była w stanie zatuszować ogromu zmęczenia.
– Co robisz?
Odczepiłem od kamizelki odebrany Młodemu granat, bez słowa położyłem na ziemi, tuż obok zalążka wykopanego dołu.
Przyglądaliśmy się sobie w milczeniu. Sobie właśnie: na granat jedynie zerknęła.
– Worek przytrzyma dźwignię – zacząłem, już wtedy czując, że mówię nie na temat. – Dopóki ktoś go nie podniesie. Pod spód kanister, obok jeden pocisk odłamkowy. Jak dobrze pójdzie, rozwali też beczkę i może uda się zapalić ich bewupa. Pewnie staną tuż…
– Spali się – przerwała mi. Przez chwilę szukałem odpowiednich słów. Nie zdążyłem znaleźć. – Żywcem.
– Kasia…
– A jeśli poślą Młodego? Nie ufają nam.
Chciałem jej powiedzieć, że za krótko to trwało, że ranny w udo chłopak nie zabrałby drugiego worka tak szybko. Nie odezwałem się jednak. Drugi worek to nie trzeci. Kto jak kto, ale ja o tym wiedziałem. Koniec wymiany rządzi się innymi prawami niż początek.
– Prawie na pewno wyskoczy Student – spróbowałem po raz ostatni. – Bez niego nic nam już nie zrobią.
– A jeśli poślą Młodego? – powtórzyła. – Zresztą jaka to różnica? Mówimy o paleniu żywego człowieka.
Wepchnąłem granat z powrotem w uchwyt kamizelki. Wstałem i nie siląc się na zasypywanie dziury, ruszyłem w stronę wozu. Kanister i foliowa torba zostały tam, gdzie je rzuciłem. Kaśka popatrzyła w ich stronę, nic jednak nie powiedziała. Wspiąłem się na wieżę.
Założyłem hełmofon i dosłownie w kilka sekund później odezwał się Student.
– Wyłożyłeś pieniądze?
Wsunąłem nogi do wnętrza włazu. Patrzyłem, jak głowa Kaśki znika pod pancerzem.
Miałem nadzieję, że odwróci się, a nasze spojrzenia jeszcze raz skrzyżują się z sobą. Nagle, bez żadnych racjonalnych powodów, naszła mnie myśl, że to może ostatnia taka okazja. I zdziwienie, bo najpierw pomyślałem o niej, a dopiero potem o Ilonie.
– Czekają – mruknąłem.
– Drogowskaz też?
Nie od razu zrozumiałem. Myślami byłem parę tysięcy kilometrów stąd. Przy właścicielce pary najpiękniejszych szarych oczu świata.
– Beczka? – upewniłem się. – Jest. Trafisz.
Dopiero zwalniając przycisk, zdałem sobie sprawę, że coś mi się nie spodobało w jego tonie.
– Mam nadzieję, Adam – rzucił, tym razem już nie próbując maskować ani szyderstwa, ani mściwej satysfakcji. – Mam nadzieję, że trafię.
Niczego nie usłyszałem. Trudno też powiedzieć, że zrozumiałem, na co się zanosi – choćby w ogólnych zarysach – i że mój ślizg do wnętrza wieży miał coś wspólnego z unikiem.
Chyba przypomniałem sobie o którymś z podstawowych elementów naszego systemu obrony.
Oba, i noktowizor, i granatnik, zostały w środku, więc prawdopodobnie próbowałem wyciągnąć je możliwie szybko. Tu, na zewnątrz, skąd spojrzenie sięgało dalej, a pocisk mógł bez trudu wyprzedzić wszystko, co wystrzelą w naszym kierunku. Gdyby dano mi dostatecznie dużo czasu, wróciłbym na strop bewupa.
Po prostu nie zdążyłem. Ostatnie słowo Studenta zlało się z głośnym trzaskiem w słuchawkach, a w niecałe dwie sekundy potem nad moją głową eksplodował armatni pocisk.
Kaśka musiała trzymać stopę na pedale sprzęgła, więc nigdy nie dowiedziałem się, czy dostaliśmy takiego kopa od samego silnika, czy także od fali podmuchu. W każdym razie zatrzęsło mną. Może zresztą bardziej od środka: skok ciśnienia był jak cios pięścią, tyle że zadany z głębi gardła, prosto w mózg i wnętrze uszu. Nie miałem pewności, czy światełka przed oczami to iskierki rykoszetów, czy sławne gwiazdy znokautowanego.
Wiedziałem jedno: z tych kruszyn w każdej chwili może zrodzić się ogniste piekło. Jeśli dopadną beczki…
– Jedź!!!
Pojechała. Tam, gdzie gąsienice poniosły, bez żadnego planu. Domyśliłem się tego, kiedy kolejny pocisk rozpryskowy rozerwał się nad bewupem. Pierwszy strzał okazał się ciut za krótki, potem wóz przetoczył się parę metrów na wschód, licząc od strzelającego, i oto skierowane do przodu i na prawo peryskopy błysnęły mi w oczy bielą kolejnej eksplozji. Student musiał dodać co najmniej dziesięć metrów do nastawy zapalnika i to mieściło się jeszcze w regułach strzelania na oślep – ale żadną miarą nie mógł przypadkiem wprowadzić tak idealnej poprawki poprzecznej.
– Widzą nas! – Przełamałem instynktowny opór, stanąłem na nogach. Wychylony z bezpiecznej, pancernej nory rozglądałem się przez kilka sekund. – W prawo, Kaśka!
Przy tak sformułowanej komendzie mogłem sobie w zasadzie darować wystawianie łba na zewnątrz. Równie dobrze mogła skręcić o kilkanaście stopni, co zawrócić o sto kilkadziesiąt.
Potraktowała rozkaz dosłownie i skręciła dokładnie w prawo – pod kątem prostym.
Bardziej z obawy przed kolejnym deszczem odłamków niż z chęci brania odwetu zacząłem obracać wieżę. W skrajnym peryskopie pojawiła się jasna plama beczki. Może podmuch, może odłamki przewróciły ją na bok, nigdzie nie było jednak widać śladów ognia. Wredna, plastikowa suka. Najpierw pchnęła mnie w objęcia paniki, wygnała zza bezpiecznej osłony, a teraz nie raczyła się zapalić. Gdyby raczyła, dużo lepiej widziałbym piaszczyste wzniesienia na zachodzie i moglibyśmy uciekać bardziej sensownie.
Póki co, byłem praktycznie ślepy. Nie potrafiłem odróżnić wysokich wydm od niskich, nie mogłem podpowiedzieć Kaśce, w którym momencie powinna odbić w lewo i wiać na wschód pod osłoną dostatecznie dużego barchanu. Te naprawdę wysokie znajdowały się na południu, poza obszarem solniska, i z braku lepszego wyjścia w tamtą stronę umykaliśmy.
Wszystko to trwało stosunkowo krótko, ale zanim obracająca się w żółwim tempie wieża spojrzała we właściwą stronę i mogłem skorzystać z celownika, daliśmy Studentowi okazję do dwóch kolejnych strzałów.
Tym razem polował na pojazd, nie ludzi. Całkiem słusznie założył, że nie zaryzykuję jazdy w otwartym włazie – nie po tym wolframowym prysznicu, jaki nam zafundowały wypieszczone zabawki Szamockiego. Inna sprawa, że oboje z Kaśką zbyt się pogubiliśmy, by pomyśleć o zamknięciu włazów, i dobrze ulokowany pocisk rozpryskowy wciąż mógłby nas całkiem skutecznie załatwić.
Przeciwpancernym się nie udało. Nie zabrakło wiele – ale oba rozminęły się z sunącym w poprzek, to pojawiającym się, to znikającym za pagórkami bewupem. Trzeci nie miał okazji opuścić lufy, choć chyba zdążył do niej trafić.
Читать дальше