Wyglądało na to, że nie muszą przesadnie oszczędzać. Jechaliśmy na północny zachód, w stronę bazy, a Student walił do nas za każdym razem, kiedy nadarzyła się okazja.
Pociski kumulacyjne, wymierzone w wóz, nadlatywały na przemian z posyłanymi nad wieżę szwedami. Pierwszych było więcej – i pośród wystrzelonych, i chyba także w magazynie amunicyjnym 0313 – ale, podobnie jak w przypadku Malutkiej, Studentowi wystarczył sam fakt posiadania tych drugich, by wymusić na nas określone zachowanie. Trafienie w szybko jadący wóz z pozbawionej stabilizatora armaty innego wozu to nie lada sztuka. Ulokowanie zaopatrzonego w precyzyjny zapalnik pocisku nad celem – to reguła. Nie musieli nawet zwalniać.
W najgorszym razie, jeśli celowniczy źle dobrał moment, eksplozja następowała wyżej i trochę mniej odłamków smagało pancerz bewupa. Zawsze jednak, za każdym razem było ich na tyle dużo, iż podróżowanie z odkrytym włazem ocierało się stopniem ryzyka o grę w rosyjską ruletkę.
Niby miałem na sobie kamizelkę, a gdzieś po dnie wozu telepał się mój hełm, wolałem jednak nie sprawdzać, jak ma się ich jakość w stosunku do jakości naszpikowanych wzmocnionym materiałem wybuchowym i prefabrykowanymi odłamkami produktów WAT-u. Tym bardziej że zastępując hełmofon hełmem, pozbawiłbym się łączności z Kaśką. No i kwestia noktowizora: on nie miał ani kamizelki, ani hełmu. Jeden odłamek, a stracę coś, co mogło się przydać w przyszłości.
Spasowałem. Dałem się zapędzić do wnętrza wieży, co z miejsca wykreśliło RPG z listy liczących się środków rażenia. Skazany na celownik, miałem też od tej pory mniejsze pole widzenia. Na szczęście przez większość czasu Student miał je z grubsza podobne. Ciągnący się za nami kurz przeszkadzał i jemu, a z przywileju przesiadywania na stropie wieży korzystał coraz rzadziej: trochę z obawy przed moim kaemem, a trochę dlatego, że kolidowało to z wychwytywaniem okazji do strzału.
Teren był na tyle urozmaicony, że na całe minuty znikaliśmy sobie z oczu i że właśnie minuty, nie ich ułamki, dzieliły kolejne wystrzały. Dwadzieścia kilka przeciwpancernych pocisków to bardzo dużo z punktu widzenia ostrzeliwanego, ale zarazem przygnębiająco niewiele w odczuciu strzelającego. My też mieliśmy amunicję przeciwpancerną – niewiele, lecz jednak – co zmuszało ścigających do trzymania się w przyzwoitej odległości. Czyli takiej, przy której właściwie nie ma się prawa trafić za pierwszym czy drugim razem. Chybianie było od początku wpisane w taktykę naszych prześladowców, co więcej: stanowiło jej fundament – ale właśnie dlatego musieli uważać, by nie przedobrzyć i nie wystawić samym sobie zbyt słonego rachunku.
Może zresztą nie obawiali się naszego działa, lecz po prostu nie byli w stanie skrócić dystansu: ktoś, kto zwalnia z myślą o oddaniu strzału, musi mieć problemy z dogonieniem zbiega.
Student całkiem nieźle poradził sobie z tym problemem. Strzelał tylko przy naprawdę dobrych okazjach, dzięki czemu bałem się rzadziej, za to mocniej.
Nie próbowałem się odgryzać. Za każdym razem, gdy sylwetka 0313 rozrastała się ze ściętego stożka wieżyczki do przysadzistej bryły widzianego od przodu wozu, darłem się do mikrofonu, a Kaśka zaczynała zygzakować. Łączenie uników ze strzelaniem byłoby ewidentnym marnowaniem amunicji. Student, który w takich razach zwalniał, a nawet zatrzymywał się całkowicie, chybiał regularnie – i to pozwalało mi trzymać łapy z dala od spustu. Ciężko było, nie dałem się jednak ponieść emocjom i po półgodzinnej ucieczce nadal mieliśmy do dyspozycji cztery kumulacyjne.
Dziewięć zero. Taki był wynik. Strzelali do nas dziewięć razy, z tego trzykrotnie rozpryskowymi. Przejechaliśmy ze dwadzieścia kilka kilometrów – Kaśka praktycznie nie zdejmowała nogi z gazu. Niby dobrze. Niby byle tak dalej. Ale z tych sześciu pepanców aż dwa przeszły centymetry obok. Centymetry. Mniej niż metr. Chyba. Celownik armatni wypacza perspektywę, kiedy człowiek spogląda w oczy nadlatującej śmierci.
Nie byłem pewien, czy się boję. Chwilami na pewno nie: myślałem o Ilonie, o tym dniu, kiedy zobaczę ją wtuloną w ramię innego faceta, pchającą wózek z jego dzieckiem, i wizja oberwania między oczy przeciwpancernym pociskiem kalibru 73 wydawała się nawet całkiem miła. Potem BWP Studenta wyłaniał się zza falistego horyzontu lub zza zakrętu, zwalniał, i instynkt samozachowawczy robił swoje. Wołałem: „unik!”, pociłem się trzy razy szybciej i czekałem. Zwykle na widok podrywającego się do następnej kilkusetmetrówki bewupa, rzadziej na całkowity bezruch i rozbłysk ognia z jego lufy.
– Płasko się robi.
Kaśka. Zdałem sobie sprawę, że milczała przez cały ten czas. Robiła swoje i nie odzywała się.
– Trudno – rzuciłem przez zęby. I po chwili: – Dobrze.
Nie pytała o nic. Student miał tendencję do strzelania raczej za wysoko niż za nisko, więc widziała większość spośród tych sześciu posłanych nam pepanców. Miała prawo do lekkiego szczękościsku.
Matka. Z forsą na nowe życie, więc i uzasadnioną nadzieją odzyskania córki. Komuś takiemu ani przez myśl nie przejdzie, że pocisk kalibru 73 mm może nieść wybawienie. Bała się.
Pewnie umierała ze strachu. I nic nie mówiła.
– Co się… dzieje?
W pierwszej chwili pomyślałem, że to ona. Idiotyzm. Głos Lechowskiego, nawet zniekształcony brakiem sił i cierpieniem, brzmiał zupełnie inaczej. Zerknąłem w dół. Sądząc po układzie widocznych fragmentów ciała, na pół siedział, na pół leżał w fotelu dowódcy. Nogi zostały z tyłu, od strony przedziału desantowego. Niby dobrze, skoro wroga mieliśmy za sobą, wątpiłem jednak, by kierował się chęcią prowadzenia obserwacji. Podpełzł dokładnie tak daleko, by sięgnąć hełmofonu, i na tym poprzestał.
– Drobne kłopoty. – Korzystając z faktu, że już i tak patrzę w dół, wyciągnąłem spod siedziska pulpit sterowania rakietą.
– Jak… drobne?
– Rozwalą nas. Albo my ich. – Trochę mi było głupio mówić takie rzeczy komuś, kto być może umierał, a już na pewno nie miał jak walczyć o przetrwanie, ale z drugiej strony sprawiało mi dziwną frajdę tak swobodne, bezstresowe ocieranie się o śmierć. Bo jednak się nie bałem: to było raczej jak gra, w trakcie której człowiek poci się i wykrzykuje z podniecenia, nie czując jednak strachu.
Wielkie dzięki, panno Roman. Chociaż raz będzie z ciebie trochę pożytku. Żywe trupy nie trzęsą się z przejęcia, stając do pojedynku. I trudniej im spieprzyć strzał.
– Gaz do dechy, Kasia. Musimy odskoczyć jak najdalej. A potem, jak powiem, ostro hamuj. Możesz na jakimś stoku, szybciej pójdzie.
Rozbłysk. Przyspieszany rakietowym silnikiem pocisk pomknął prościutko w moją stronę, rósł, rósł – i znikł w ostatniej chwili, z pozoru tuż przed przedziurawieniem celownika.
Serce postukało mi chyba trochę szybciej – i tyle.
– Kasia – powiedziałem całkiem spokojnie – stop.
Zatrzymała wóz. Tak jak poradziłem: skręcając na najbliższe wzniesienie. Nie było strome, zbyt wiele pędu nam nie ujęło, ale sekundę pewnie zyskaliśmy.
Bujało nami jeszcze, kiedy wystrzeliłem rakietę.
Bujało nami nadal, kiedy eksplodowała.
Potem zabujało jeszcze mocniej. Gdy trochę ochłonąłem z wrażenia, dotarło do mnie, że oznacza to cholernie bliski wybuch. Może nawet nad stropem przedziału desantowego.
Praktycznie tuż po starcie.
Gdyby nie ten pocisk sprzed paru zaledwie sekund, byłbym pewien, że to Student nas dostał. Huk był potężny, wozem zatrzęsło, a przez dziury po francuskim podkalibrowym wdmuchało do środka tyle kurzu, że na moment zrobiło się wyraźnie ciemniej.
Читать дальше