Znalazłem w noktowizyjnym celowniku najpierw sylwetkę wrogiej wieży, a zaraz potem – dostatecznie wysoki barchan.
– W lewo, ale już!
Kaśce nie wyszło „już”, następne wzniesienie było jednak jeszcze wyższe i kiedy skręciliśmy, 0313 na dobre znikł mi z oczu.
*
– Ty gnoju – w głosie Studenta było odrobinę więcej mrocznej satysfakcji niż złości. – Chciałeś mnie wykiwać!
Nie skomentowałem. Milczałem tak długo i konsekwentnie, że w słuchawkach rozległo się ciche chrząknięcie.
– Adam… chyba ktoś do ciebie.
Nie wiem, co sobie wyobrażała: że zasnąłem? Bo chyba nie zamierzała chrząkać na kogoś, kto zdjął hełmofon. Jechaliśmy powoli, starając się nie kurzyć i trzymać możliwie głębokich dolin, ale silnik wcale nie hałasował przez to dużo mniej.
– Słyszę. – Włączyłem nadajnik. – Chcesz czegoś?
– Oszukałeś nas. – Chyba się uśmiechał. – A ja, cholera, miałem wyrzuty sumienia. Ty łobuzie.
– No to już nie musisz mieć.
– Pewnie że nie. Wisisz mi trzydzieści trzy tysiące. Ładnie to tak: maska pegaz zamiast dolarów?
Nie wspomniał o rowku, w którym zostawiłem ostatnią ratę. Ani o beczkach. Może faktycznie wziął je za drogowskazy. Raz uzyskana opinia naiwnego frajera trzyma się człowieka całkiem mocno. Inna sprawa, że faktycznie okazałem się frajerem. Mało brakowało, a wpadłbym we własne sieci. Gdyby beczka eksplodowała… BWP raczej by przetrwał, ale my, siedząc w otwartych włazach, mielibyśmy skwarki zamiast twarzy.
– Nie zostawiłeś mu pieniędzy? – upewniła się Kaśka. – Adam, umawialiśmy się!
– Nie na ostrzał szwedami. – Odczekałem parę sekund. – Bierz kurs na bazę.
– Co?
– I gaz do dechy.
– Zgłupiałeś?! Po tych wertepach? Ranni nie wytrzymają!
– Właśnie dlatego.
– Mieliśmy jechać przez most! Prosto na zachód!
– Zmiana planów.
– Bo co? – rzuciła buntowniczym tonem.
– Bo na równym wpakują nam Malutką w dupę. A na krzywym będą walić na przemian rozpryskowymi i pepancami. Dostaną albo mnie, albo wóz. Mają kupę amunicji. My nie.
Nie byłem pewien, czy ją przekonałem. Objeżdżaliśmy takyr, z chwilowego kierunku jazdy nic nie wynikało.
– Oddaj resztę forsy i jedź za nami – przypomniał o sobie Student.
– Spadaj – warknęła Kaśka. Chyba przeszkadzał jej w ważniejszej kłótni.
– Bo jak nie? – zapytałem. Z dwojga złego wolałem się użerać z nim niż z nią.
– O siebie pytasz? Już poniedziałek. Za parę godzin szkoła. Nie wiem, czy nasi ludzie wyrobią się na ósmą, więc pewnie mamusia zdąży odprowadzić Eryka. Ale z odbiorem może mieć kłopoty. Rozumiemy się?
– Olafa. – Sam się zdziwiłem, że tak spokojnie to zabrzmiało. – Ma na imię Olaf.
– Aha. No to Eryka będziesz jej musiał zrobić na pocieszenie. O ile ci da. W co wątpię.
Mamy nie lubią facetów, którzy posłali do piachu ich dzieciaki.
Miał rację. Ilona jest drobna, delikatna. I zabiłaby mnie gołymi rękami, gdyby z mojego powodu… Flaki latałyby w powietrzu.
– Student… – Szukałem odpowiednich słów. – Jedź daleko z tyłu, dobrze? Bo nie wytrzymam. Zawrócę i cię zajebię. Nie chcę, nie powinienem, ale mogę nie wytrzymać. Jedź z tyłu, a obaj nacieszymy się tą forsą.
– Cholernie się boję – rzucił szyderczo.
Na tym powinniśmy skończyć. Ale z Iloną też powinienem skończyć po pierwszym spotkaniu w pierwszej kawiarni. I gówno: nie potrafiłem.
– Nie masz się bać. Masz myśleć. Chudzyński o jednym ci chyba nie powiedział: że Ilona od dwóch lat, odkąd się znamy, pieprzy się z innym facetem. – Zwolniłem na chwilę przycisk, lecz nikt nie skorzystał z okazji, nie wyrwał się z komentarzem czy pytaniami. Mogłem wziąć głęboki oddech i mówić dalej. – Jak to ją rąbniecie, prawdę mówiąc zrobicie mi przysługę. I tak nie mam szans, a wycięty wrzód w końcu przestaje boleć. Ale jeśli zastrzelicie chłopaka i powiecie jej, dlaczego… Przecież z miejsca wykrzyczy to na cały świat. Tym chcesz mnie szantażować? Aresztowaniem? A nie przyszło ci do głowy, że jak tylko mnie wsadzą, z miejsca zacznę sypać? Choćby dla złagodzenia wyroku?
Nie odpowiedział od razu.
– Niby czemu mam ci wierzyć?
– Że jej nie dymam? I teraz nie osłaniam? – Zastanawiałem się, jak najlepiej wytłumaczyć taką oczywistość. – Bo tu jestem.
– No i? – upomniał się po paru sekundach bezskutecznego czekania na ciąg dalszy.
– Jedź do Stargardu, zobacz ją w naturze, pogadaj. A potem wyobraź sobie, że powiedziała ci „tak”. – Musiałem zrobić kolejny głęboki wdech. – W życiu nie zostawiłbym takiej dziewczyny, gdyby była moja. Może na parę dni. Chlałbym, wył i jakoś bym przetrwał. Dni, ale nie miesiące. Nie wytrzymałbym tu bez niej, gdyby była moja.
Wdech za wiele nie pomógł: głos drżał mi jak zadek kolarza jadącego po bruku.
– Bez forsy nie ma baby. – Starał się ironizować, wyczułem jednak nutkę niepewności w jego głosie. – Nie wciskaj kitu. Przyjechałeś, żeby Ilona miała na lepsze perfumy.
– Ona prawie nie używa perfum.
Najśmieszniejsze, że formalnie to święta prawda: nie używa, bo na drogie jej nie stać, a tanich nie trawi. „Mogę żreć suche kartofle, jeśli trzeba. Ale nic nie poradzę: wolę kawior.” Może niedosłownie tak to powiedziała, taki jednak był sens. Była jak zubożała księżniczka, a mnie, prostaka od urodzenia, trochę to irytowało, lecz trochę bardziej fascynowało.
Na szczęście Student nie miał okazji podyskutować z nią o perfumach.
– Mniejsza z nią – burknął. – Jak będziesz podskakiwał, nie dożyjesz Ilony w żałobie.
Strażnicy cię załatwią.
– Jacy strażnicy?
Bewupem podrzuciło porządnie. Pierwszy raz od jakiegoś czasu. Równiny solniska nie było już widać, wjeżdżaliśmy między łańcuchy wydm. Spoglądałem głównie w okular celownika, do tyłu, nie miałem więc pewności, chyba jednak zmierzaliśmy na północny zachód.
Czyli ku bazie.
– A myślisz, że co: zostawiliśmy tych w Piątce samych? Żeby się rozleźli, uruchomili radio i podnieśli alarm? Strach strachem, ale ktoś ich musi przypilnować.
– Niby kto? – Przesadziłem z tym szyderczym „niby”. Siedmioro minus Chudzyński minus Sławek daje pięcioro spiskowców. Od początku jednego brakowało. Ale jednego właśnie.
On użył liczby mnogiej.
– Nie twój interes. Załatwią was, gdybyście jakimś cudem dojechali pierwsi.
Na zębatym, nakreślonym łukami barchanów horyzoncie mignęła mi sylwetka ich wozu.
Coś sterczało nad wieżyczką: może tylko uniesiona pokrywa włazu, a może i ludzkie popiersie.
Nieważne. Nie mieliśmy szwedów. Teoretycznie mogłem popróbować szczęścia, strzelając z kaemu, ale wiedziałem, że na widok rozbłysku Student zanurkuje do środka. Byli na tyle daleko, że pewnie zdążyłby zejść z drogi nawet pierwszej kuli.
Wolałem go nie prowokować. Znów rozmawialiśmy, no i dopóki jechał z głową na zewnątrz, nie trzymał jej przy celowniku, więc nie mógł strzelać. Dobre i to.
– Kto mówi, że wybieramy się do bazy?
– A nie? – podchwycił. – To zrób w prawo zwrot i puść nas przodem.
Kaśka nie wyciskała chyba wszystkiego z silnika naszego bewupa, ale musiałem już uważać na język: w każdej chwili mogłem go sobie odgryźć. No i jadąc przodem, wybierała najlepszą trasę. Tamci mogli dotrzymywać nam kroku, ale wyprzedzenie to inna para kaloszy.
– Spadaj.
– Zejdę z ceną do siedemdziesięciu pięciu, tak jak chciałeś. No i nie zrobię ci tego, co Młynarczykowi.
Читать дальше