Musieliby też, w przeciwieństwie do nas, omijać wszelkie odsłonięte miejsca: umowa nie przewidywała, że i my pozbędziemy się rakiet.
Krótko mówiąc: propozycja wyglądała na uczciwą.
Zbyt uczciwą jak na Studenta.
– Ostatni pocisk… Kiedy go odpalisz?
Nie zakończyłem kwestii hasłem „odbiór”; miał prawo poczekać jeszcze chwilę i upewnić się, czy to jego kolej. Ale od razu wyczułem, że strzał był celny. Inna sprawa, że trudno tu mówić o jakimś błysku geniuszu. Najskuteczniejsze przekręty są zwykle proste jak budowa cepa.
– Przeliczę forsę i odpalę – powiedział bez zapału. Zrozumiał, że wywęszyłem smród.
– Albo i nie. – Odczekałem chwilę. – Student, to gówniana kolejność. Trzeba ją zmienić.
Najpierw rakieta, potem my zostawiamy worek. I nie mówię o trzeciej Malutkiej. Od pierwszej ma tak być. Strzał, pieniądze.
– Nie ufasz mi?
– A ty mi ufasz? – zakpiłem. – No to w czym problem?
Kaśka upewniła się, że zwolniłem przycisk nadawania.
– Nie przeginaj – mruknęła, nie odrywając ucha od słuchawki. Pomyślałem, że jest jej niewygodnie. Poprzednio kleiła się do mnie ramieniem. Teraz nie. Staliśmy blisko, nawet dotykaliśmy się, ale dokładnie w takim stopniu, w jakim wymuszała to ograniczona długość pałąka. Duch Ilony unosił się między nami, odpychając ciało od ciała.
– Dasz setkę i będzie po twojemu – usłyszałem pozbawiony entuzjazmu głos Studenta. – To moje ostatnie słowo.
– Stoi. – Też nie siliłem się na udawanie zadowolonego.
– Dobra. Wracaj do wozu i zacznijcie liczyć forsę. Aha, i włącz pokładową. Patrycja powie, co macie zeznawać.
*
Legenda, ułożona na potrzeby żandarmów, też kojarzyła się z budową cepa: prostota i niezawodność w jednym. Zeznając, mieliśmy posadzić zamaskowanych terrorystów na swoich miejscach, dodać po jednym na każdy wóz, ulokować go z peemem na przednim końcu ławki bewupa i opowiadać z grubsza samą prawdę. Wpadli, wzięli na muszkę, zagnali pod pancerz, wywieźli. Nie wiązali, bo i po co, skoro dookoła pustynia, a z przodu ten z peemem. Potem walczyli z Francuzami, Szamocki został ranny, Łobana powlekli gdzieś nie wiadomo po co.
Jeszcze później terroryści spotkali się z czekającymi gdzieś na pustyni towarzyszami, wygonili nas z wozów, zostawili pośród wydm i znikli. Bez wyjaśnienia. Błąkaliśmy się, znaleźliśmy porzucone bewupy. Na chodzie, więc wróciliśmy. Anteny ktoś zabrał, nie było jak nawiązać łączności. Student nie chciał jechać, mówił, że mamy robić za wabik dla natowskiego lotnictwa i odciągać uwagę od zbiegów, ale przegłosowano go, no i oto jesteśmy.
Brzmiało to dokładnie tak, jak nie powinien brzmieć scenariusz filmu sensacyjnego – i właśnie dlatego spełniało rolę dobrego alibi. Może nie idealnego, ale wystarczająco dobrego, by przetrwać nawet w krzyżowym ogniu pytań. Hasło „Front Demokratyczny” powinno gasić w zarodku wszelkie wątpliwości: właśnie tak przeprowadzona operacja byłaby marzeniem jego przywódców. Potężny cios w prestiż okupanta, zastrzyk cennej broni, uznanie turkmeńskich patriotów, a jednocześnie minimum ofiar i ugruntowanie opinii terrorystów-dżentelmenów w mediach Zachodu. Same korzyści.
Podobała mi się ta bajeczka. Była krótka, nieskomplikowana i wygodna dla wszystkich, z oficerami śledczymi włącznie. Nawet politycy kupiliby ją, nie krzywiąc się zbytnio. Niby nie ma się czym chwalić, ale z drugiej strony… „Nie jest przypadkiem, że udało nam się doprowadzić do uwolnienia niemal wszystkich zakładników i odzyskania sprzętu. Nie mogę mówić o szczegółach, pani redaktor, ale to chyba oczywiste, że bez udziału profesjonalnie działających służb specjalnych i umiejętnie prowadzonej polityki zagranicznej taki bezprecedensowy sukces nie byłby możliwy.” I tak dalej, ble, ble, ble. Medali by nam nie dali, zdziwiłbym się jednak, gdyby prawda wyszła na jaw. Była po prostu zbyt kłopotliwa, i to dla wszystkich zainteresowanych.
Cały problem sprowadzał się do pieniędzy. Nie mogli ich przy nas znaleźć. Przed powrotem zdobycz należało ukryć w jakimś bezpiecznym miejscu i głównie z myślą o tym Student raz po raz upominał się o szybsze liczenie.
Kaśka chciała mi przy tym pomagać, kazałem jej jednak zająć się prowadzeniem wozu i wkuwaniem powtarzanej przez Patrycję historii. Co prawda przypadła jej łatwiejsza rola zszokowanego cywila, który niewiele zapamiętał, ale sama jazda wymagała koncentracji.
Piaszczyste cyple wcinały się na dziesiątki, a nawet setki metrów w głąb płaskiego jak stół takyru, nie były jednak na tyle wysokie, by w każdym miejscu gwarantować bezpieczeństwo.
Kierowca musiał nieźle się napocić, kryjąc wóz między niewielkimi wzniesieniami.
Napełniłem pierwszy foliowy worek i kazałem zatrzymać oba wozy. Student, nie pytając, wystrzelił Malutką. Nie widziałem miejsca startu – Kaśka spisała się jak należy – ale trudno było pomylić sunącą na północ iskierkę z czymkolwiek innym. Pocisk przeleciał w złudnie leniwym tempie nad dwukilometrową taflą wyschniętego na kamień błota i eksplodował na stoku któregoś z barchanów.
– Dobra – rzuciłem do mikrofonu. – Zostawiam pierwszą ratę. Trzydzieści trzy kawałki.
– Przy okazji wyrzuć beczki. Ciężko będzie się z nich wytłumaczyć.
Miał rację: kradzież paliwa mieściła się w logice partyzanckiego skoku na magazyn, ale za dużo tego było, no i w nieodpowiednim gatunku. Rozsądni terroryści wybraliby olej napędowy i blaszane kanistry. Mogli się wprawdzie pomylić w pośpiechu i brać, co popadnie, jednak nie na taką skalę.
– Nie tu. Bliżej rzeki. Lepiej, by nikt nie miał pewności, że to nasze.
Nie dyskutował. Ja też miałem rację. Wzdłuż Murgabu ciągną się i szlaki komunikacyjne, i osiedla, a ślady naszych gąsienic skrzyżują się nieuchronnie z tropem niejednej ciężarówki.
Ktoś, kto zadałby sobie fatygę śledzenia trasy bewupa o numerze taktycznym 0312, znalazłby wprawdzie pojemniki, nie miałby jednak pewności, kto, kiedy i z czego powrzucał je do jakiegoś piaszczystego dołu.
Na razie zostawiłem jedną beczkę. Na wszelki wypadek, w charakterze punktu orientacyjnego. Ciemny foliowy worek na śmieci nie rzuca się w oczy, a ja chciałem oszczędzić Studentowi nerwowego rozglądania się i snucia ponurych wizji.
To znaczy: między innymi.
Nie skomentował obecności beczki. Jeśli z miejsca zabrał się do liczenia pieniędzy, też tego nie skomentował. Po prostu poczekał na moje kolejne „stop!” i wystrzelił drugą rakietę.
Położyłem worek parę kroków od beczki numer dwa, wspiąłem się na bewupa i odjechaliśmy. Tym razem nie wróciłem pod pancerz. Siedziałem na wieży z noktowizorem w ręku i próbowałem wypatrzyć sunący za nami wóz.
Udało się: raz i drugi mignął mi zza piaszczystych jęzorów. Za daleko na strzał z armaty, zbyt blisko, by próbować szczęścia z Malutką. Byli równie ostrożni jak my. W okolicach beczki nawet czubek wieży znikł mi z oczu. Nie miałem pewności, czy rozciągają tę ostrożność także na moment podejmowania łupu. Jedynym wskaźnikiem mógł być czas.
Kiedy BWP stanął, kurz opadł. Pojawił się w większych ilościach, kiedy Patrycja ruszyła w dalszą trasę. Zrobiła to z ułańską fantazją, więc łatwo było wychwycić właściwy moment.
Gorzej z oceną czasu. Trochę to trwało. Ale z drugiej strony – nie tak znowu długo.
Nie potrafiłem samodzielnie zdecydować. Powinienem – ale po tym wyniesieniu Ilony na ołtarze nie miałem odwagi. Zapomniałem powiedzieć Kaśce, że nie jest brzydulą, zapomniałem, że przemawiam do kobiety, która z ufnością rozchylała przede mną uda, i teraz, kiedy przyszła pora zaciągnięcia kredytu, poczułem się niewypłacalny.
Читать дальше