– Jak byłam smarkata, śliniłam się do jednego chłopaka. Nosił dżinsy z Peweksu. Żadne tam BMW. Na portki leciałam. Nigdy nie miałam takich z Peweksu.
– Słuchaj, nie mówię, że to był raj. Tylko tyle, że ludzie nie bali się zakładać rodziny i mieć dzieci. Taki mały drobiazg. A teraz się, kurwa, boją. Albo nie mają z kim. Jasne, nie wszyscy. Ale wystarczająco wielu, żeby uskładać taką drużynę jak nasza i obrobić skład z amunicją.
– Adam, nie musisz mi tłumaczyć, że pieniądze są potrzebne. Już nie wiem, kiedy ostatnio poszłam do łóżka dla przyjemności, nie pamiętając, że istnieje coś takiego jak forsa.
– Wielkie dzięki – uśmiechnąłem się. Wiedziałem, że wyczuje żart, ale wiedziałem też, co odpowie. I może właśnie dlatego się uśmiechałem.
– O Jezu, przepraszam… Przecież nie o tobie…
– Żartowałem.
– Nic jeszcze nie wiedziałam o waszym skoku!
– Kasia, ja żartowałem.
– Może i jestem kurwa, ale z tobą…
– Ogłuchłaś? To był żart. Głupi. Przepraszam.
Milczeliśmy jakiś czas. Dział wodny przeszedł w pasmo spłaszczonych, ale wysokich na kilka metrów barchanów. Daleko, chyba ponad pół kilometra od nas, wypływały zza nich kolejne smużki poderwanego gąsienicami kurzu. Student też widział nasz kurz i trzymał się z grubsza na trawersie, ani nie wyprzedzając, ani nie zostając wyraźnie w tyle. Czekał. W negocjacjach pierwszy odzywa się ten, któremu bardziej zależy. To nam się spieszyło i to my z każdą minutą oddalaliśmy się od drogi. Też bym czekał.
– Zostanie po sto tysięcy. – Kaśka znów była rzeczowa i opanowana. – Mieszkanie, nic więcej. W Stargardzie owszem, ale nie wiem, czy warto szukać pracy w Stargardzie. Cholerne bezrobocie. Tyle że małą miałabym z kim zostawiać. Babcia na miejscu to skarb. – Przerwała na chwilę. Potem usłyszałem jej westchnienie. – Kurczę, drogo sobie liczy. Przydałoby się coś utargować. A u ciebie jak?
– U mnie?
– Ile możesz zapłacić za spokój sumienia? – Złagodziła pytanie żartobliwym tonem.
– Ja nie mam sumienia. – Też się uśmiechnąłem. – Do kościoła nie chodzę.
– No to jak ci wyjdzie, będziesz musiał zacząć. Chyba parę razy widziałam tę twoją królewnę na mszy.
– Jak mi wyjdzie, będę musiał – zgodziłem się. – Wiesz, dałem mu szansę. Bogu. Jeśli podaruje mi Ilonę… To od początku ocierało się o granice cudu. Nie widziałem dla siebie szans.
Była z kimś, kochała go, ja nie byłem w jej typie… Beznadzieja. No to popatrzyłem w sufit i mówię: „Jeśli naprawdę jesteś, jeśli jesteś w porządku, chcesz dla ludzi dobrze i chcesz mieć więcej wyznawców, to daj mi tę dziewczynę. Bo wszyscy ją krzywdzą, a ja nigdy, za żadne skarby. To dobry interes. Jednego samobójcy mniej, jednej nieszczęśliwej mniej, jedna rodzina więcej, no i namiastka ojca dla Olafa. Na miejscu dobrego Boga bym na to poszedł”.
– Samobójcy?
– Nie wiem, Kasia. Pewnie nie. Mam rodzinę. Trudno zrobić bliskim takie świństwo. Ale gdybym był sam, to już dawno… Ciężko bez niej żyć. Naprawdę ciężko. Nie ma po co.
– Spotykacie się? To znaczy: zanim tutaj…
– No. Co parę dni. Taki durny układ, nie wiadomo co. Prosiłem, żebrałem, więc się zgadzała. Odebrać z redakcji, spacer, kawiarnia, odprowadzić pod dom. To wszystko. I rozmowy.
Prawie za każdym razem mówiła coś takiego… Niby nic, jakieś przemyślenie, epizod z jej życia…
Ale za każdym razem poznawałem ją trochę lepiej i robiła się trochę piękniejsza, bardziej niezwykła.
– Jej to nie przeszkadza? No wiesz: plotki…
– Chyba nie. Jest taka… kocia. Chadza własnymi drogami. Niezależna jak kot, piękna jak kot i tak samo nie da się wziąć na kolana.
– Nie powinna cię tak… no nie wiem… zwodzić.
– Kasia, to ja za nią łażę, nie ona za mną. Sto razy mi wyjaśniała, że nic z tego nie będzie, bo mnie po prostu nie kocha. Że się przyjaźnimy i tyle.
– A przyjaźnicie się?
– Nie wiem, czy to dobre słowo. No i nigdy go nie użyła. Lubi moje towarzystwo, jest szczera, otwarta… Ma cholerne wyrzuty sumienia z mojego powodu. Nic nie zrobiła, nigdy nie dawała nadziei, ale i tak ją to dołuje. Wiesz, to porządna dziewczyna. Wrażliwa, mądra. Też jej ciężko w takim układzie. Był taki okres, że próbowałem trzymać się od niej z dala. Uszanowała to; jak mnie zobaczyła na ulicy, dyskretnie przechodziła na drugą stronę. Żeby nie sprawiać bólu.
Co jakiś czas pyta, czy nie powinna się odsunąć. Więc chyba jest moją przyjaciółką. Nie wiem.
Znów problem definicji. Miłość, przyjaźń… Co to właściwie jest? Pomilczeliśmy sobie przez chwilę.
– To miało być pół miliona – westchnąłem.
– Słucham? – Nie takiego dalszego ciągu oczekiwała.
– Zaczęłaś mówić o pieniądzach. Kiedy w to wchodziłem, była mowa o jakichś pięciuset tysiącach na głowę. Jeśli przyjmiemy warunki Studenta, zostanie raptem sto. To i tak więcej, niż kiedykolwiek na oczy widziałem, ale masz rację: z drugiej strony to tylko przeciętne mieszkanie w większym mieście. Zero rezerwy na falstart. Jeśli nie znajdę roboty, to nie opłacę rachunków i po paru miesiącach komornik nas z niego wywali. No i na konia nie starczy.
– Na konia? – Znów udało mi się ją zaskoczyć.
– Ilona kocha konie. Kiedyś jeździła.
– Chcesz ją poderwać na konia? – zapytała z niedowierzaniem.
– Na coś trzeba – uśmiechnąłem się, trochę gorzko, trochę z rozbawieniem. – Samochód też miałem w planach, bo ona generalnie lubi jeździć, a nie ma czym. Ale koń jest bardziej romantyczny, nie uważasz?
Nie odpowiedziała od razu. I nic dziwnego: kiedy się w końcu odezwała, słychać było, że wolałaby w ogóle nie otwierać ust.
– Adam… ty chcesz ją sobie kupić?
Nie wierzyła. Nie chciała wierzyć. A ja nie zamierzałem odpowiadać wprost.
– Udziela się jako juror w „Kominkaliach”. To taki konkurs literacki dla młodych talentów, stargardzki MDK organizuje. Kiedyś, pamiętam, wpadam do redakcji, a Ilona mówi:
„Słuchaj, przeczytałam wiersz i po prostu rozjebało mnie na pół”. I zaczyna mi recytować. Nie powtórzę może dokładnie, ale z grubsza szło to tak:
Stoimy po przeciwnych stronach
Wielkiego Kanionu
Ja nie mam helikoptera
Ty nie masz helikoptera
Nie stać nas widać na siebie
(wiersz Aleksandry Gul)
Czekałem na komentarz. Bez skutku. Kaśka milczała.
– Jak to usłyszałem, to mnie też rozjebało na pół.
– Dobre – przyznała. – Nawet bardziej niż dobre.
– Tak. Ale nie w tym rzecz. To jest… o mnie. I jak wtedy patrzyłem na Ilonę, przyszło mi do głowy, że o niej też. Małżeństwo jej się sypnęło, kiedy mąż pojechał do Niemiec, a pojechał wiadomo po co: zarabiać. Z tym drugim facetem też tak trochę… No, mówiąc w skrócie, pieniądze też się liczyły. Nie było ich. Musiał szukać roboty w Gorzowie, ona nie mogła z nim wyjechać, bo tu dziadkowie, darmowy dom, darmowa opieka nad Olafem, a tam… Nie wyrobiliby finansowo. Rzadziej się spotykali, no i w końcu ją zdradził z inną. Właściwie to prawie się ożenił. Datę ślubu już uzgodnili, dziewczyna suknię kupiła… Lepsza partia od Ilony: młodsza, absolwentka prawa, bezdzietna, a też ładna. To wszystko oczywiście nie jest takie proste, cholernie spłycam, ale gdyby Ilona miała forsę, pewnie byłaby teraz szczęśliwa. A nie jest. Tak jak ja.
Jechaliśmy na północ. Nie za szybko, po względnie równym terenie. Silnik bewupa pomrukiwał dyskretnie po drugiej stronie hełmofonu.
Читать дальше