– Pojadę z nimi – powiedziała cicho. Zbyt cicho, bym potrafił odróżnić spokój i stanowczość od rezygnacji.
– Chyba zgłupiałaś.
– Też chce coś z tego mieć – wzruszył ramionami Student. – A umowa była jasna: nadplanowi łapią się na dolę ze sprzedanych bewupów. Daj dziewczynie zarobić.
Cholera. Zupełnie o tym zapomniałem.
Nie miała jaj, więc myślała głową. Nie tak jak faceci. To, co brałem za współczucie, mogło być podszyte chłodną kalkulacją. Tylko podszyte – już trochę zbyt wysoko ją ceniłem, by wątpić, że od współczucia się zaczęło – ale jednak. Chciała pomóc rannym, zaczęła negocjować, rozmowa zeszła na pieniądze no i…
– Nie musisz tego robić.
Miałem za dużo bezradności w głosie. Oboje od razu wyczuli okazję.
– Adam, bezdomnej sąd nie przyzna opieki nad dzieckiem. Jak sprzedamy wóz i te programatory, będę miała i na mieszkanie, i na dobrego prawnika.
Strzał w okienko bramki, nie do obrony. Ilona powiedziałaby dokładnie to samo.
Rozdarłaby na strzępy każdego, kto stanąłby między nią a Olafem.
– Powinna dostać tę forsę – dorzucił od siebie Student. – Zostawią rannych, więc nie ma cudów, by koło sprawy nie zrobił się jeszcze większy smród. Musimy być jedną drużyną, by przetrwać śledztwo. A ona nikogo nie zabiła. Bez pieniędzy nie ma powodu być lojalna. – Odczekał chwilę. – Ja jak ja, ale Patrycja, Chudzyński, reszta… Nie pójdą na takie ryzyko. – Znów odczekał chwilę. – Zabiją ją, jeśli nie udowodni, że jest z nami.
Popatrzyłem na zegarek. Fosforyzował w ciemności, ale chyba tyle z niego odczytałem: że nadal go mam na przegubie. O odcyfrowaniu godziny nie było mowy. Nawet nie próbowałem.
Czas nie miał znaczenia; nie taki, który da się mierzyć w godzinach. Potrzebowałbym tygodnia, by przegryźć się przez tak kurewski problem, podjąć decyzję choć trochę opartą na rzeczowej kalkulacji.
Za mało danych. Dwa złe rozwiązania.
Pewnie dopatrzyli się tej mojej bezradności, bo odczekali parę sekund i wrócili do zasadniczego tematu.
– Lechowski strasznie się wykrwawił. I chyba jest we wstrząsie – argumentowała Kaśka.
– Ale moim zdaniem spokojnie doczeka powrotu do bazy.
– Jeśli wszystko dobrze pójdzie, będziemy w szpitalu dużo wcześniej.
– Pójdzie dobrze. – Student zafundował mi kolejną niespodziankę, posyłając jej krzepiący uśmiech. – Ci faceci przekupili po drodze, kogo trzeba. To za poważna inwestycja, nie idą na żywioł. Nie o to się martwię. Myślę, co będzie później. Ty, Kleczko, jeden ranny w głowę. Też mógł być na chodzie. Sama widziałaś: jeszcze przed chwilą strzelał. Z głową tak bywa: nigdy nie wiadomo, kiedy kogo zwali z nóg. Jeśli znajdą was we troje, możecie nawet mówić o ucieczce. A przynajmniej wytłumaczyć, dlaczego tak szybko dostaliście się do telefonu i wezwaliście pomoc: bo cała trójka mogła iść. A Lechowskiego musielibyście nieść. Nie ma cudów, by ktoś się nie zdziwił, nie zaczął dociekać, jak wam się udało. Zrozum: jedyna nasza szansa to brak punktów zaczepienia. Jak tylko ktoś coś zacznie podejrzewać, węszyć, to leżymy.
– On nie przeżyje tylu godzin. – Wysłuchała go spokojnie i tak samo spokojnie teraz mówiła. – A ja jadę z nimi po to, by było komu przekonująco kłamać.
Faktycznie była przekonująca. Dałbym głowę, że Student wyskoczy z kolejną serią kontrargumentów. No i zostałbym bez głowy. Nie, żeby od razu zaczął kiwać swoją, ale po krótkim namyśle dość jednoznacznie wzruszył ramionami.
– Niech ci będzie. Jedziecie we czwórkę.
Wyjątkowo podłą ruszczyzną, praktycznie po polsku ze wschodnim akcentem, zaczął tłumaczyć Okrągłej Twarzy, że plan ulega zmianie i pasażerów będzie więcej. Turkmen milczał konsekwentnie, więc chyba rozumiał. W którymś momencie Student uniósł dłoń, uruchomił nadajnik.
– Młody, Kleczko! Skrzynki z mojego bewupa do tego z benzyną. Wiecie które.
Musieli uzgodnić to wcześniej, bo wypadli z wozów prawie biegiem: Kleczko zgięty pod ciężarem drewnianego pudła, Młody z wolnymi rękoma, nieobciążony granatnikiem. Kierowca UAZ-a odruchowo wyrzucił spory niedopałek i omal nie sięgnął między siedzenia po automat: ta nagła eksplozja aktywności miała prawo zdenerwować. Dowódcy zachowali jednak kamienny spokój i po raz kolejny wszystkie przyklejone do spustów palce pozostały nieruchome.
Kaśka ruszyła śladem Kleczki, w stronę naszego wozu. Po chwili wahania skoczyłem za nią.
– Zastanowiłaś się, co robisz?
– Myślałam, że lubisz Czarka.
– Ciebie bardziej. – Potrzebowałem z pięciu kroków, by dojrzeć do użycia tego argumentu.
– Nic mi nie będzie. I będę miała mieszkanie. I córkę.
No tak. Następne pięć kroków i pewnie sam bym stanął: nie było sensu wlec się za nią i rzucać gumowymi piłeczkami o betonową ścianę. A tak się mają nawet najbardziej rzeczowe argumenty do raz uruchomionego instynktu macierzyńskiego. Ilona zdążyła mnie tego nauczyć i właśnie zaczynałem hamować. Pech Studenta polegał na tym, że nie dane mu było poznać Ilony Roman.
Wyrwał się z tym okrzykiem zupełnie niepotrzebnie.
– Kulanowicz! A ty dokąd?!
Zatrzymałem się, potem odwróciłem. Dość wolno. Błąd, ale wybaczalny: kiedy szeregowy porykuje na podoficera takim tonem, demonstracyjna, złowróżbna powolność jest jak najbardziej na miejscu. Oczywiście okoliczności się zmieniły, dawno przestaliśmy być wojskiem, no i on tu rządził – nawyki jednak robią swoje. Otrząsnąłem się dość szybko i z powrotem ruszyłem w miarę normalnym krokiem, więc chyba niczego nie zauważył.
Kleczko dotarł właśnie do naszego bewupa, niezdarnym, ale udanym podrzutem umieścił skrzynkę na stropie przedziału desantowego. Młody minął mnie, wyciągnął z czeluści drugiego wozu identyczną skrzynkę.
Zatrzymałem się przed Studentem. Bez słowa. Jak ktoś, kto oczekuje wyjaśnień. I faktycznie czekałem, choć bardziej na kolejną poszlakę niż na wyjaśnienie. Chyba zawyłbym z rozpaczy, gdybym usłyszał w tym momencie coś brzmiącego logicznie.
– Tłumacz jesteś, nie? – burknął Student. – To stój i tłumacz.
No dobrze, niech będzie: jakoś się to, od biedy, kupy trzymało. Jego rosyjski był fatalny, a negocjacje mogły nie dobiec końca. Gdyby którykolwiek z nich choć zerkał na drugiego… Ale nie: stali, gapili się na przeładunek i niemal emanowali zniecierpliwieniem. Dwaj faceci, którzy marzą tylko o tym, by być już gdzie indziej.
Dostałem swoją poszlakę. Sterczałem obok, patrzyłem, jak Młody taszczy skrzynię, a Kleczko wraca po następną, i próbowałem wmówić sobie, że to nie żadna poszlaka, lecz pełnoprawny dowód.
– Jak zaniesiesz, zostań – rzucił Student w stronę oddalających się pleców Kleczki. – Pomożesz przy rannych. Weźcie siatkę, łatwiej będzie.
Podziękowałem mu w duchu. Może i nie zastrzeli mnie, gdy spod Lechowskiego i siatki posypią się armatnie naboje, ale któż mi to zagwarantuje? Miałem prawo się bać, a uzasadniony strach to dobry powód, by zabijać. Nawet zabijać. A przecież mogło się obejść bez zabijania.
Odpiąłem do połowy kamizelkę – Boże, pobłogosław Amerykę za tę akurat darowiznę: nasze, zakładane przez głowę, nie miały zamka – i powoli ruszyłem w stronę Patrycji. Jedyna w promieniu dziesiątków kilometrów blondynka, zawsze chętna i na worku forsy: trudno się dziwić, że faceta ciągnie do takiej. Niemal fizycznie czułem dotyk spojrzenia na łopatkach, tym razem jednak Student nie protestował.
Читать дальше