Miałem ich teraz na sobie, oboje. Któreś grzmotnęło mnie w nerkę, któreś próbowało wyrwać rękę spod tułowia.
– Puszczę łyżkę! – wydarłem się. – Won, bo puszczę łyżkę!
Student miał już obie dłonie na moim bicepsie. Ciężar trzech ciał pewnie trochę by mi pomógł, wątpię jednak, bym zdołał utrzymać rękę pod brzuchem, gdyby solidnie szarpnął. Ale na szczęście nie szarpał. Nikt nie zdarł mu, jak Kleczce, pół twarzy skrzynką na amunicję. Zachował rozsądek.
– Takiego chuja! – Też się bał i też krzyczał.
– Puszczę!
– Pojebało cię?! – Głos Patrycji brzmiał jakoś bełkotliwie, widocznie, mimo dżentelmeńskich zahamowań, trafiłem ją gdzieś w okolice szczęki.
– Puszczę!
– Życie ci obrzydło?! – To znów Student.
– Zabierz od niej tego skurwysyna! Bo wam sfajczę forsę! To fosforowy!
Na szczęście leżeliśmy twarzami w odpowiednią stronę. I na szczęście wywalili go z tych jego studiów za brak gotówki, nie rozumu. Chyba od początku wiedział, w czym rzecz, i nie musiałem wywrzaskiwać niczego więcej. Bogu dzięki: docisnęli mnie do ziemi i worka z dolarami na tyle mocno, że mięśnie klatki piersiowej nie wyrabiały i zwyczajnie brakowało mi tchu.
– Kleczko! – Student nie uskarżał się na brak powietrza. Jeśli zabrzmiało to tak cicho, to raczej dlatego, że przy całym zrozumieniu sytuacji był na mnie zwyczajnie, po ludzku wściekły i chyba próbował dać szansę losowi. Jeszcze przez parę sekund to nie on decydował i gdyby w tym czasie szpadel trafił, pewnie nie rozprostowałbym palców. Są ludzie zdolni zrobić z siebie nędzarza, ofiarę całopalenia i trupa za jednym zamachem – ale praktycznie nie ma takich, którzy zapędzą się aż tak daleko bez cholernie mocnego powodu. Gdyby Kleczko dopadł Kaśki odpowiednio wcześnie, mój instynkt samozachowawczy prawdopodobnie wziąłby górę. Można umierać w potwornym bólu dla żywej kobiety – a przynajmniej straszyć gotowością do umierania – ale kiedy w grę wchodzą już tylko zwłoki…
Nie dała się jednak zabić. Siekiera, choć wypychana na spotkanie nadlatującej śmierci z rozdzierającą mi trzewia nieporadnością, jakimś cudem zrobiła swoje. Kaśka dodała do tego jeszcze ze dwa uniki – równie rozpaczliwe – i jakoś dotrwała do następnego okrzyku Studenta.
– Kleczko! Zostaw ją!
Tym razem się postarał. Kleczko zatoczył się, obejrzał w naszą stronę. Musiał przejść aż trzy kroki, by nadrobić taki wysiłek, nie upaść dlatego, że wypadł z rytmu. Kaśka zyskała szansę i oczywiście nie wykorzystała jej: zamiast smyrgnąć wzdłuż gąsienicy i zwiać za wóz czy, dajmy na to, trzasnąć go w poprzek bioder, przywarła całym ciałem do góry stali za plecami. Dopiero teraz, widząc, jak łamie się w pasie i kolanach, wciska między koło a błotnik, niczym spanikowana mysz, usiłująca wykorzystać każdy skrawek zbyt płytkiej dziury, zdałem sobie sprawę z rozmiaru jej przerażenia. Zadziałał instynkt i przetrwała, ale gdyby Kleczko poczekał choć sekundę z pierwszym ciosem, dał jej odrobinę czasu do namysłu, pewnie nie kiwnęłaby palcem i leżała tam teraz z rozłupaną czaszką.
Coś poruszyło się na moich plecach. Patrycja. Zlazła ze mnie, ale zaraz potem bardziej trzasnęła niż przystawiła do potylicy koniec lufy.
– Łeb ci odstrzelę!
– Rzuć to! Oboje rzucić broń! – Trochę poniewczasie zorientowałem się, że krzyczę na wyrost: Student zgubił swój automat parę kroków wcześniej. – Nie zdążysz! Jak strzelisz, to po forsie!
Żadne z nas nie potrafiło ocenić, ile mam racji. Trochę na pewno miałem. W pośpiechu i stresie najprostszą czynność wykonuje się niekiedy kilka razy dłużej. Wątpię, by tak to widziała, ale strach ma wielkie oczy i chyba to mnie uratowało. Zimnokrwisty osobnik pokroju Młynarczyka palnąłby mi w łeb, odepchnął ciało, złapał granat i odrzucił – wybuch nastąpiłby może już w locie, lecz na pewno nie na tyle blisko, by zagrozić całej gotówce. Może któraś z ognistych macek musnęłaby worek, może ktoś doznałby poparzeń – i tyle. Na szczęście to nie Młynarczyk siedział mi na karku.
Służbowy WIST Patrycji wylądował w piachu, jakieś dwa metry przed moim nosem.
Prawdę mówiąc, nie uwierzyłem. A powinienem: to nie była najszczęśliwsza z moich nocy i powinienem już przywyknąć do myśli, że jeśli coś ma się popieprzyć, to na pewno się popieprzy.
Kleczko, jakby wyrwany z letargu odgłosem uderzającego o ziemię metalu, odwrócił się i uniósł szpadel. Na wysokość ramienia, jeszcze nie do ciosu. Chwiał się na nogach.
– Zostaw ją! – Trzeba przyznać Studentowi, że zorientował się szybko. Ale znów nie włożył w okrzyk całego serca. Kleczko zrobił krok do przodu, stal błysnęła w świetle latarki z pół metra wyżej.
– Strzelaj! – wydarłem się. – Patrycja!
Odruchowo padła do przodu, na kolana; dłonie znalazły się o metr bliżej wyrzuconej przed chwilą broni. I tam już pozostały. Czasu było dużo – widziałem wszystko jak na zwolnionym filmie i więcej w tym było zasługi ślimaczącego się Kleczki niż zniekształcenia percepcji – tyle że po pierwszym odruchu przyszedł drugi. Nigdy się nie lubiły.
Gdyby dać jej z pół minuty do namysłu, podniosłaby WIST-a i może nawet wpakowałaby chłopakowi kulę tak, by umierał powoli. Była o krok od zostania milionerką – w każdym razie jako doktorowa Chudzyńska, z ich dwoma udziałami – a on właśnie pozbawiał ją tego miliona.
Tylko być może, bo nawet ja nie wiedziałem, co zrobię, jeśli szpadel pomknie w dół i rozłupie twarz Kaśki na dwie koszmarne, martwe połówki – ale nawet za „być może” zabija się winowajcę z dziką satysfakcją.
Strzeliłaby, to pewne. Potrzebowała jednak kilkunastu sekund, by do tego dojrzeć.
Kaśka nie miała kilkunastu sekund. Kleczko podjął w końcu decyzję i energicznie zamachnął się szpadlem.
Uderzyć nie zdążył.
Usłyszałem terkot automatu i dopiero wtedy przypomniałem sobie, że nie jesteśmy sami.
Kierowca UAZ-a zmarnował przez nas dobrą połówkę papierosa, najadł się strachu i omal nie został szoferem ambulansu dla pary czubków, okładających się żelastwem. Nic dziwnego, że skorzystał z okazji i dał wyraz swej frustracji.
Kleczko, z trzema ranami w prawym boku i dużo większym, czerwonym plackiem rany wylotowej w lewym, zatoczył szybki piruet i runął na ziemię.
Okrągła Twarz – też gdzieś tu był – wydał jakiś krótki, szczekliwy rozkaz. Chyba niepotrzebnie, bo facet z UAZ-a trochę wcześniej opuścił kałasznikowa. Po czym przyjaźnie pomachał do nas ręką.
Wyglądało to tak idiotycznie, że przez dłuższą chwilę żadne z nas nie było w stanie oderwać od niego wzroku.
– Spokojnie. – Głos Okrągłej Twarzy może nie dawał dobrego przykładu, ale przynajmniej czuło się w nim szczerość. – Żadnej wojny. Handlujemy. Okay?
Chyba zrobiliśmy na nim wrażenie, stanął jednak na wysokości zadania i zademonstrował klasę. Miałem niemal wyrzuty sumienia w stosunku do niego. Ale kiedy się leży na granacie zapalającym z perspektywą zbyt wolnej i zbyt bolesnej śmierci, sumienie może człowieka co najwyżej połaskotać.
– Koniec handlu – powiedziałem głośno. Udało mi się tego nie wykrzyczeć. Brawo. – Zabierajcie narkotyki. Nie sprzedajemy bewupa. – Było cicho, wszyscy słuchali, nikt nie walił mnie po łbie ani nie strzelał, więc dodałem: – Sam pan widzi: potrzebujemy obu wozów.
Widział. A dokładnie: bardzo się starał. Chyba nie tyle zrozumieć, o co poszło, ile prześwidrować wzrokiem pancerze i policzyć ukrytych wewnątrz ludzi. Na szczęście bewupy to nie autobusy, panoramicznych szyb w nich nie montują i fakt, że jesteśmy bandą bezbronnych idiotów, pozostał naszą słodką tajemnicą.
Читать дальше