To… rozkaz.
Zrewidowałem pogląd na stopień jego przytomności. Na szczęście Student był podobnego zdania: ograniczył się do podniesienia upuszczonego na ziemię pistoletu.
– Opchnę wszystko, za co zapłacą – uśmiechnął się krzywo. – Z wielkim ekspertem włącznie. Spokojna głowa.
Szamocki dźwignął się na równe nogi.
– Opchniesz szwedy – powiedział cicho. Może dlatego zabrzmiało to tak stanowczo, po oficersku. – Tylko.
– Bo co? – podtrzymał uśmieszek Student.
– Bo bewupy kupują… żołnierze. Nie… terroryści.
– Pytam, dlaczego niby miałbym wracać do bazy z dwiema tonami niesprzedanego towaru – wyjaśnił łaskawie Student. Po czym, już mniej łaskawym tonem, dorzucił: – Zabierz go stąd, Kulanowicz, bo naprawdę dorzucę idiotę na gratisa do tych granatów. Zaczyna mnie wkurwiać.
Nie zdążyłem. Szamocki w końcu zrozumiał pytanie.
– Bo cię… zajebię – wymamrotał. – Dlatego.
Znów nie zdążyłem: kolana ugięły się pod nim, nim zauważyłem mętniejące spojrzenie.
Wepchnąłem nogę między jego ramię a ziemię – to wszystko. Padł na bok i uderzył w piach bokiem głowy, a nie podziurawionym czołem.
Może jednak lepiej by było, gdyby to było czoło.
– Nigdy z nią nie spałem – wymamrotał.
– Co?
– To Chudzyński. Omotała go. Mnie nie. Wiesz, że tylko ciebie… Wiesz.
Najgorsze, że brzmiało to całkiem normalnie. Nie zorientowałem się w porę, nie zrobiłem niczego, by go uciszyć. Inna sprawa, że w grę wchodziło chyba tylko kneblowanie, a tego by Student nie przegapił.
– Będziesz profesorową. Nie żoną jakiegoś gównianego imigranta. Profesorową. Tutaj. U siebie.
Dziwne, ale teraz, gdy wyraźnie nie wiedział, co mówi, wychodziło mu to dużo lepiej.
Może to kwestia znieczulenia: nieprzytomnych nie boli przebite gardło.
– A ja wrócę. Kocham cię. Wrócę.
Zamilkł w końcu.
Przez chwilę było cholernie cicho. Czułem, że ta cisza zabija go skuteczniej niż okruchy metalu w mózgu. Próbowałem szybko coś powiedzieć – i nie mogłem.
Student też nic nie powiedział. Ale rozumieliśmy się. Nie zdziwił mnie widok podnoszonego wyżej automatu.
– Lepiej nie. – Przynajmniej za trzecim razem okazałem się wystarczająco szybki.
– Nie słyszysz? Bredzi. Wsypie nas. Jak nie Kleczko, to on. Dostał w łeb, może już nigdy nie będzie normalny. Cholera wie, co i komu wygada. Niby czemu nie? – potrząsnął bronią. – Najprostsze wyjście.
– I precedens. Jak raz się zaczniemy zabijać, to dalej pójdzie z górki. Łoban to co innego – uprzedziłem jego argument. – Wróg. Szamocki od początku jest z nami.
– I tak nie przeżyje.
– To tym bardziej. Sam umrze i będzie po kłopocie.
Kaśka wróciła zza wzgórz w asyście powiększonej do trzech partyzantów. Wcześniej ci z UAZ-a odjechali w tamtą właśnie stronę, więc może nie otaczały nas aż takie tłumy, jak sugerował ruch przed lufami bewupów – ale widok dodatkowych potencjalnych zakładników robił wrażenie. Ktoś, kto tak beztrosko oddaje kolejnych swoich ludzi na łaskę wroga, zwykle trzyma w zanadrzu mocne atuty.
– Chcą policzyć naboje – wyjaśniła Kaśka. Przez radio, bo Student wyniósł się z powrotem pod pancerz. Ci nowi nie wyglądali na ciężko uzbrojonych, ale pod ich kurtkami teoretycznie mogły się pomieścić klasyczne, ręczne granaty, więc nasz nowy wódz zdecydował się podmuchać na zimne. Jego BWP odjechał nieco dalej i wymownie odwrócił wieżę, biorąc na cel włażących na ciężarówkę Afgańczyków.
Ten brak zaufania złagodził zgodą na kolejne wykopki.
Przez kilkanaście minut cała czwórka przekładała skrzynie z jednego końca stara na drugi, otwierając je, przeliczając zawartość i czyniąc stosowne zapiski w notesie. O nic nie pytali, niczego nie chcieli, więc nie protestowałem, kiedy Kaśka oddaliła się w stronę naszego bewupa.
Szamocki raczej nie odzyskał przytomności, ale Lechowskiemu na pewno nie zaszkodzi parę słów otuchy w kobiecym wydaniu.
Wróciła, gdy partyzanci dali sobie spokój z rachunkami i zabrali się do przywracania skrzyniowym górom charakteru skrzyniowej równiny, stabilniejszej podczas jazdy.
– Adam… musimy pogadać.
Skinąłem głową. Albo za mało entuzjastycznie, albo za jej poważną zapowiedzią krył się równie poważny temat, z którym sama nie bardzo się uporała. Poczekałem sobie trochę, nim skończyła grzebać w piasku czubkiem sandała, uniosła twarz i popatrzyła mi w oczy.
– Będziesz się śmiał… – Póki co, nie robiłem tego. – To chyba nie są Afgańczycy.
Nadal się nie śmiałem. No, może trochę w duchu. Gorzko.
– Za dużo skośnych oczu? – podsunąłem.
Ci dwaj nowi, których przyprowadził Ahmed, też wyglądali jak mieszkańcy Dalekiego Wschodu.
– Nie, nawet nie to. Północny Afganistan to Uzbecy, Tadżycy i tak dalej. Mają prawo być żółci.
– I chodzić w dżinsach? – Wypuściłem na zewnątrz swój gorzki uśmiech. Przyjrzała mi się uważniej.
– Też ci coś śmierdziało?
– Na odwrót: są za czyści i za ładni jak na afgańskich partyzantów. I cholernie zachodni z wyglądu. Wypisz, wymaluj: kolaboranci z Aszchabadu. – Widziałem, że nie rozumie. – To nie reguła, ale z grubsza po tym odróżnisz Turkmena prorządowego od antyrządowego. Zwolennicy Zachodu chodzą w dżinsach i ogoleni. Można za to dostać po pysku, przynajmniej śliną. Ale patrole mniej trzepią. Sojuszników lepiej szanować, no i pod lewisy czy T-shirta nie upchasz trotylu.
– Na to nie wpadłam – przyznała. – Po prostu za dobrze znają rosyjski. Wiem: Rosjanie okupowali Afganistan. Ale pomyśl: ilu Polaków mówiło biegle po niemiecku w 1945? Spośród tych, co przedtem nie znali języka? Jakieś promile – odpowiedziała sama sobie. – A łatwiej się było nauczyć. No i podejście… Wiesz, ten Ahmed… Rozmawiał ze mną. Żartował.
– Po rosyjsku? – Nie zrozumiałem.
– Dla taliba baba to zero. Powietrze. A w Związku Radzieckim było równouprawnienie.
– Chyba są stąd – podsumowałem. Czekała na ciąg dalszy. Nie doczekała się.
– Szamocki ma związane ręce – zmieniła temat.
– Lekko.
Zdała sobie sprawę, co powiedziałem.
– To ty go…? Adam, on jest ranny!
– Ale za to żywy.
– To znaczy?
– Student się go boi. Facet z dziurą w mózgu może być niebezpieczny. Nie teraz – dorzuciłem, widząc, że otwiera usta. – Potem. Jak zacznie majaczyć w szpitalu.
Nie protestowała, nie domagała się wyjaśnień. Czyli byliśmy zgodni w tej kwestii.
– Co tu się stało?
Opowiedziałem jej. Bez zapału. Chyba przeczuwałem, że nie skończy się na zaspokojeniu ciekawości.
Stała, gryząc wargę. Odgryzłaby w końcu spory kawałek, ale na szczęście dla jej urody ci z ciężarówki wyraźnie kończyli robotę. Nie było za dużo czasu.
– Co jest z tą amunicją? To jakaś inna?
– Do ręcznych granatników. – Wskazałem naszego bewupa. – To takie, jak ma Młody.
Tylko skrzynki są od armatniej.
– I? – Wyraźnie nie rozumiała, na czym polega przekręt.
– Tutejsi partyzanci nie bardzo mają jak strzelać z armat. Nawet w przenośnej wersji.
– Przenośnej?
– Jest taki ni to granatnik, ni działo bezodrzutowe. SPG-9. Długa rura na trójnogu. Naboje od bewupa pasują do niej. W Afganistanie powinni mieć ich sporo, tu może też mają, ale to mimo wszystko za ciężka zabawka, by strzelić i wiać, nim zaatakowany konwój wezwie posiłki.
Читать дальше