Co innego RPG. Walisz zza węgła i w nogi. Są lepsze granatniki dla miejskich partyzantów, ale ten jest najtańszy i najłatwiej dostępny. Taki kałach na broń pancerną.
– Jeśli taki dostępny, to po co im to? – skinęła w stronę ciężarówki. – Też mocno ryzykują.
Tak jak my.
– „Najłatwiej” nie znaczy „łatwo”. Muszą wydać sporo forsy i często stracić paru ludzi, żeby przemycić po kilkadziesiąt naboi. A tu tania, hurtowa dostawa prawie do domu. I to w pierwszym gatunku.
– To znaczy?
– Przeciwpancerne głowice RPG nie bardzo się sprawdziły w Iraku. Na czołgi i tak nikt nie ma odwagi polować, więc siła przebicia nie jest aż tak ważna. Chodzi o to, by zdrowo przywalić załodze, kiedy już pocisk upora się z pancerzem. No a strumień kumulacyjny przelatuje przez takiego hummera i leci dalej, zamiast…
– Hummer to ten amerykański gazik? – upewniła się.
– Owszem, tyle że najczęściej opancerzony. A wewnątrz opancerzeni dodatkowo żołnierze. Typowy cel partyzantów. Większość strat w Iraku to załogi takich właśnie, lekkich wozów. Inna sprawa, że załatwiali ich głównie minami. Z RPG nie tak łatwo trafić, a jak już, często okazywało się, że ci w środku wykpili się paroma lekkimi ranami. A nie o to chodzi.
Ludzie na patrolach mają srać ze strachu. To samo ich rodziny. – Popatrzyłem na stara. – I chyba będą.
– O czym mówisz? – zmarszczyła brwi.
– Wojsko Polskie przyjęło niedawno na uzbrojenie nową głowicę do RPG-7.
Przeciwpancerno-zapalającą. Grubej blachy nie przebije, ale na transporter opancerzony starcza.
Robi dużą dziurę, rzyga do środka mieszanką palną i… – Przerwałem na chwilę. – Ofiary będą fatalnie wyglądać w telewizji. Nasi chłopcy spalani żywcem: to robi wrażenie na wyborcach.
– I my im właśnie te pociski…?
– Pewnie na nie ich Chudzyński złapał. Przydatna broń. Także przeciw schronom, posterunkom. Do ostrzeliwania budynków też jak znalazł. Drżyjcie, kolaboranci.
Dopiero teraz przyjrzała mi się uważniej.
– Nie wiedziałeś, prawda?
– Nawet nie wiedziałem, że mamy tu to cholerstwo. Do jednostek nie poszło. Widać trzymają na czarną godzinę. Spaleni żywcem tubylcy też nie wyglądają dobrze w tivi. A to, po prawdzie, taki skuteczniejszy miotacz ognia. Wyjątkowo niehumanitarna broń.
Milczeliśmy przez chwilę.
– A Szamocki?
– Zaczął strzelać, jak się dowiedział. Co innego promować polską i własną myśl techniczną w Trzecim Świecie, a co innego… – Splunąłem z goryczą. – Kurwa. Usmażą paru naszych. Jak wyznaczyli miejsce odbioru tutaj, to pewnie towar trafi nie dalej niż do delty. A co drugi żołnierz w delcie Murgabu to Polak.
Patrzyła na zeskakujących z ciężarówki mężczyzn. Żaden nie ruszał jeszcze w naszą stronę. Skupili się przy szoferce, któryś wdrapał się do środka.
– Może ich ktoś złapie po drodze? – wymruczała. Nie skomentowałem. Chyba powinienem. Gdyby rozmawiała ze mną, nie sięgnęłaby do przełącznika radiostacji. – Student? O której to się skończy?
Cokolwiek planowała, nie podobało mi się i miałem nadzieję, że radio odpowie jak ja: głuchą ciszą. Ale nie.
– Co o której się skończy? – usłyszałem zdziwiony głos.
– Ta impreza. O której wpakujemy rannych do sanitarki?
Nie od razu odpowiedział.
– Bo co?
– Bo chcę wiedzieć. – Nawet łagodnie to powiedziała, ale dobór słów nie był najlepszy.
– Nie twój interes.
Facet w szoferce uruchomił silnik. Za pierwszym razem. Przynajmniej pod tym względem dopisało nam szczęście.
– O dziewiątej. Najwcześniej – rozległ się w słuchawkach głos Patrycji. Dziwnie wyzywający jak na kogoś, kto z własnej inicjatywy, nie pytany, udziela odpowiedzi.
– Co? – Kaśka zerknęła na zegarek. – Nie ma nawet czwartej! Dlaczego tak późno?
– Przez tę strzelaninę z Francuzami musimy nadłożyć drogi – burknął Student. – I jechać ostrożniej. Weź się lepiej do roboty. Czas pogadać z klientami.
Racja: Okrągła Twarz sunął raźno w naszą stronę.
– W porządku – skinął łaskawie głową. – Bierzemy.
– BWP też? – zapytała Kaśka.
Okrągła Twarz zatrzymał się. Niby był już blisko, ale jakoś gwałtownie mu to wyszło.
– Były w cenie – rzucił wyraźnie chłodniejszym tonem. – Tylko nie mówcie…
– W porządku – przerwała mu pospiesznie. – Nie ma problemu. To znaczy… z wozem.
Nie wiedziałem, o co jej chodzi. Ale jedno wiedziałem.
– Kaśka – popukałem się znacząco po przełączniku nadawania. Nawet nie tknęła swojego.
Zignorowała mnie, dokładnie tak samo jak Studenta, który, póki co, mógł sobie co najwyżej poczytać z ruchu jej warg.
– Mamy rannych – posłała Azjacie przymilny uśmiech. – Wracacie gdzieś w stronę Murgabu, prawda? Weźcie ich.
– Co? – wyraźnie zbiła go z tropu.
– Kaśka… – zacząłem na poły ostrzegawczym, na poły błagalnym tonem.
– Zostawicie ich w pobliżu pierwszej osady. Kwadrans później będziecie już daleko, żadne ryzyko. Wystarczy zatelefonować, podać miejsce. Trafią do szpitala o wiele godzin wcześniej, niż gdybyśmy my ich…
– Kaśka!
– Co się dzieje? – warknęło radio. Czytanie z ruchu ust nie wchodziło w rachubę, ale Student miał noktowizor, obserwował nas i nie spodobało mu się odstawienie na boczny tor przez, było nie było, przymusową tłumaczkę.
– Z Lechowskim i Szamockim jest kiepsko. – Miała przynajmniej na tyle rozsądku, by zareagować od razu. – Im szybciej trafią do szpitala… Ci faceci mogą ich zabrać.
– Do Afganistanu?
– Nie wciskaj mi kitu. Są stąd. Pojadą drogą i dawno będą w domu, nim my w ogóle dowleczemy się do bazy.
Pewnie przeceniała tutejszy ruch oporu, ale w kwestii zasadniczej miała chyba rację. Jeśli faktycznie przymierzali się do zakupu bewupów, to albo chcieli przedefilować z nimi przed posterunkami w charakterze przepustki zbyt ewidentnej, by ją w ogóle kontrolować, albo trefne pojazdy pozostaną na pustyni, a na zachód, za rzekę, wrócą tylko ludzie. W jednym i drugim przypadku zajmie im to mniej czasu niż nam.
– Zapomnij – rzucił krótko Student.
Stała przez chwilę nieruchomo z kciukiem na przełączniku. Niemal słyszałem, jak trybiki w jej mózgu wirują na najwyższych obrotach. Nie chciała zapomnieć.
– Nie przeciągajmy – wzruszył ramionami Okrągła Twarz. – Ile wozów sprzedajecie?
Powtórzyłem pytanie Studentowi – Kaśka najwyraźniej nie zamierzała.
– Co on, jaja sobie robi? A niby czym wrócimy? Powiedz mu lepiej, żeby przynieśli pieniądze. No i te prochy.
– Mariusz obiecał im dwa – usłyszałem trochę skruszony, trochę zaniepokojony głos Patrycji. – Miało być więcej ludzi do blokowania baraków.
Miało być, tylko Szamocki, biznesmen z bożej łaski, na jednym z nich przetestował swoje ukochane pociski. Facet, którego zabiliśmy poprzedniej nocy, mógł teraz teoretycznie tkwić przy kaemie w którymś z okopów i trzymać pod ogniem dwie z czterech ścian żołnierskiego baraku.
Wóz pierwszej drużyny nie byłby wtedy tak bardzo potrzebny i mógłby tu przyjechać z nami.
Tak to pewnie doktorek zaplanował. Inna sprawa, że zakładał raczej nie jednego, lecz czterech strzelców więcej – ale nawet ten jeden, gdyby przeżył i okazał się niezły, mógł wzbogacić nas o kilkaset tysięcy.
O ile konkretnie, nigdy się nie dowiedziałem. Czas gonił, lecz Azja była Azją i Okrągła Twarz nie darował sobie okazji do potargowania się. Dopiero wtedy, w trakcie zbijania ceny, przypomniało mu się o tych czterech pechowcach z paralizatorami i półcalówką. Wyjaśniłem oględnie, że w bazie doszło do walki i cała czwórka zginęła. Wstrząsnęło nim to – z miejsca zaproponował o ćwierć miliona mniej. Rodziny muszą z czegoś żyć, prawda? Dałem sobie spokój z osobistym prowadzeniem negocjacji i po prostu tłumaczyłem, zerkając jednym okiem na Patrycję. Wyposażona w kominiarkę, wyszła z wozu i zaczęła sprawdzać towar. Pomocnicy Okrągłej Twarzy dowieźli go UAZ-em pod samą ciężarówkę: było tego kilka sporych worków, plus jeden mniejszy, z gotówką. Kominiarka miała otwór na oczy, ale już nie na usta, więc testowanie prochów – czy co tam było – dziewczyna sobie odpuściła. Za to z banknotami grzebała się jak młoda kasjerka.
Читать дальше