Mniej więcej takie tempo zapewnia automat ładujący naboje.
Nie miałem czasu sprawdzać, czy z włazu kierowcy wyłania się jasna plama sukienki.
Musiałem oszacować odległość, ustawić celownik. Nie mieliśmy, jak tamci, laserowego dalmierza, cyfrowego przelicznika. Dobrze chociaż, że widziałem przeciwnika.
AMX, ten drugi, schowany, nie ruszał się. Zwalczyłem pokusę strzelania do kawałka, który widzę. Wciąż wiało, a przy wietrze działo BWP-1 robi się wyjątkowo mało celne. Bez wiatru też zresztą nie poraża precyzją. No i, prawdę mówiąc, nigdy w życiu z niego nie strzelałem. Teorię znałem, ale praktyka… Wolałem nie ryzykować. Zamiast tego podłączyłem hełmofon do sieci.
– …u was? Adam, zgłoś się!
– Jestem. Grześkowiak dostał. Reszta chyba w porządku.
Coś się poruszyło w celowniku. Właz w stropie wieży bliższego AMX-a. Ktoś wypełzał na zewnątrz. Powoli. I nic dziwnego, że powoli. Musiał oberwać, był oszołomiony. Gdyby nie był, wybrałby drzwi: mieli je z boku, na lewej, niewidocznej burcie. Nie było dużo dymu. Zniszczenia wywołane przez pocisk nie mogły być wielkie, skoro pancerniak przeżył i był w stanie się poruszać. Czyli nic raczej nie zablokowało tamtego, bezpiecznego wyjścia.
Był w szoku i nie był groźny. Wmówiłem to sobie razdwa i już więcej nie myślałem o dobijaniu go serią z kaemu. Powinienem, ale nie chciałem i skorzystałem z pierwszego poręcznego pretekstu.
Student też nie strzelił. Pewnie nie mógł: w trakcie ładowania armaty mechanizm ustawia ją w ściśle określonym położeniu, blokując tym samym karabin.
Drugi AMX ruszył w końcu. Do tyłu.
Byłem święcie przekonany, że przesunie się w przód, ku wschodowi. Sylwetka uszkodzonego towarzysza osłoniłaby go wtedy jeszcze lepiej przed Szamockim, ja zaś znalazłbym się w celowniku. Gdyby wygrał pojedynek strzelecki – a jako lepiej schowany i wyposażony w lepsze działo powinien – mógłby spokojnie przeładować i pomyśleć o zapolowaniu na drugiego przeciwnika.
Tymczasem wrzucił wsteczny i zaczął znikać mi z oczu.
Uciekinier z wieży trafionego sześciokołowca zsunął się głową w dół. Przez chwilę wyobrażałem go sobie, lecącego na złamanie karku. Potem dostrzegłem ramiona i kawałek głowy drugiego człowieka. Był tam ktoś jeszcze, ktoś na tyle sprawny, by asekurować kolegę, pomagać w ucieczce.
Chyba niepotrzebnie zrezygnowałem z serii kaemu.
– Adam? Dostaliśmy?
Kaśka starała się zachować zimną krew, nie krzyczeć. To dlatego usłyszałem ją dopiero teraz, przez interkom.
Nie uciekła. Cholera jasna. Ale i dobrze. Ten drań nie na nas polował.
Zza wozu numer jeden wyłonił się jego zad, potem bok wieży. Bok, nie tył, bo lufa już węszyła w poszukiwaniu bezbronnej ofiary. 0313 wystrzelił z działa i nie miał jeszcze prawa…
Obaj, ja i francuski dowódca, zapomnieliśmy o wyrzutni ppk. Może słusznie, bo dystans był mały, a Malutka przygnębiająco powolna. Nikt rozsądny, mając do wyboru działo, nie użyłby jej w takiej walce. Tyle że Student nie miał wyboru.
Pocisk musiał wystartować wcześniej, gdy tylko wroga maszyna drgnęła. Pokerowe zagranie: tamci mogli po prostu obracać się w miejscu, ustawiając kadłub przodem do wroga albo – jak zakładałem i jak nakazywała logika – ruszać na wschód z myślą o wpakowaniu nam kolejnego, tym razem skutecznego pocisku. W obu przypadkach Malutka zostałaby zmarnowana.
Legionista wybrał bardziej zaskakujący, ryzykancki manewr – i przegrał.
Rakieta minęła tył unieruchomionego AMX-a i eksplodowała na czymś, co się ruszało.
Nie byłem pewien, na czym. Mogli dostać w dół wieży, mogli w górę przedziału silnikowego. W każdym razie dostali.
Wóz Szamockiego ruszył gwałtownie. Też do tyłu.
Nie rozumiałem, co się dzieje. Wybuch wyglądał efektownie: wielka kula ognia, latające fragmenty przewożonego na pancerzu ekwipunku, płonąca siatka maskująca, spływająca na mizerne trawy niczym mityczny feniks. Któryś z uciekinierów nie wytrzymał nerwowo, wyskoczył zza pierwszego AMX-a, pognał gdzieś w bok.
– Uciekamy? – usłyszałem głos Kaśki.
Najpierw się po prostu rozejrzałem. Księżyc wylazł zza chmur, było względnie jasno.
Zauważyłem otwarte na oścież drzwi szoferki stara i chyba ślady ludzkich stóp, prowadzące ku najbliższym wzniesieniom.
– Adam? Mam stąd wiać?
Wóz Szamockiego zwolnił, potem stanął. Błysnęło. Następny pocisk uruchomił rakietowy przyspieszacz, pomknął w stronę Francuzów.
A dokładnie: w stronę wielkiej góry dymu.
Chwilę wcześniej AMX odpalił granaty dymne. Miał ich bodajże po dwa z każdej strony wieży i rąbnął całą czwórką od razu. Marnotrawstwo, przynajmniej o ile nie zamierzał się ruszać – wystarczyłby jeden. Więc może zamierzał?
Postawiona między nim a nami zasłona miała ze sto metrów szerokości, była też wysoka na jakieś dziesięć. Pochłonęła pocisk Szamockiego i nie wypuściła z powrotem nawet rozbłysku.
Tyle że niczego to nie dowodziło. Nie mieliśmy termowizora – Francuzi tak. Granaty dymne też mieli pewnie pierwszej jakości, a te oślepiają także systemy bazujące na podczerwieni, ale wiedziałem, że promienie cieplne przebiją się przez zasłonę znacznie wcześniej niż światło, które wychwycą nasze noktowizory. Inaczej mówiąc: nawet jeśli sami sobie zafundowali ślepotę, odzyskają wzrok na długo przed nami.
– Adam, wal, ile wlezie! – usłyszałem krzyk Szamockiego. – Może wymacamy! Młody, łap gra…!
Zwolnił przycisk, ucinając końcówkę. Ale domyśliłem się, w czym rzecz. Byli bliżej celu, RPG-7 mógł z powodzeniem ostrzelać…
No właśnie: największą dymową poduchę, jaką w życiu widziałem. Cholerna loteria.
Nacisnąłem spust. Huknęło. Automat podawał już następny nabój, a ja gorączkowo roztrząsałem problem skuteczności takiego strzelania. Pocisk odłamkowy uderzeniem, a potem wybuchem, powinien przebić niezbyt grubą blachę. Pytanie, czy pancerz AMX-a mieści się w tej kategorii.
A tylne drzwi bewupa?
Przyszło mi to do głowy trochę wcześniej. Potem umknęło. I znów wróciło.
Przemieściłem nieznacznie krzyż celownika, odpaliłem drugi pocisk, zerknąłem, jak Szamocki odpala swój, i pomyślałem, że gdybym się go pozbył, moglibyśmy po prostu odjechać.
Układ okolicznych wzniesień chyba na to pozwalał. Zanim opadnie dym, będziemy osłonięci wydmami. Zresztą to trafienie Malutką wyglądało na groźne. Całkiem możliwe, że salwa granatów dymnych była ostatnim francuskim akordem w tej bitwie. Prawie na pewno nie będą nas ścigać.
Pocisk, nawet odłamkowy, poradzi sobie chyba z cienką blachą tylnych drzwi BWP. Te drzwi to tak naprawdę dodatkowe zbiorniki paliwa, więc pożar miałbym jak w banku. Ale prawdopodobnie nie potrzebowałem pożaru: pierwszy wystrzał rozwaliłby drzwi i przynajmniej oszołomił załogę, drugi dokończyłby robotę. Stali blisko nas, więc z trafieniem nie powinienem mieć problemu.
Rozbłysk w chmurze dymu. Dokąd poleciał pocisk, nie widziałem – te szybkie, przeciwpancerne, jeśli już nie trafią, zazwyczaj lądują całe kilometry za celem – ale zrozumiałem od razu, że to stopiątka Francuzów.
Czyli nie wypadli z gry. Błysnęło z grubsza tam, gdzie obaj z Szamockim mierzyliśmy.
Nie odjechali – może byli unieruchomieni, może woleli nie kusić losu i nie wychylać nosa zza osłony, jaką dawał im rozbity wóz. Tak czy siak, mogli się odgryzać. Chyba na oślep. Ale i tak niedobrze.
Bardziej dla odsunięcia w czasie decyzji niż z przekonania wystrzeliłem następny pocisk.
Читать дальше