– Co się dzieje? – powtórzyłem. Była noc; gdyby nie noktowizor, byłbym ślepy.
Wystrzeliliśmy w stronę francuskich wozów łącznie kilkanaście pocisków. Jeden AMX wyleciał w powietrze. W sumie oznaczało to tysiące odłamków i niejedną szansę uszkodzenia nocnej optyki wozu, który ocalał. Może po prostu nie widział nas. Może dlatego żyłem. Nie zamierzałem wskazywać mu celu.
– Ma was w martwym polu! Opuścił lufę na maksa, niżej nie może! Przywal mu!
To miało sens. Ale nie chciałem umierać tylko dlatego, że coś brzmi sensownie.
– Sam mu przywal – warknąłem. Siedziałem, składając po omacku zdobyczny pocisk, i gorączkowo próbowałem przypomnieć sobie, jak rozładować raz załadowaną armatę. Automat zrobił swoje i kiedy wyskakiwałem z wieży, wprowadził do lufy następny nabój. Tyle że odłamkowy.
– Nie mogę. Jak wychylę nos zza tej wydmy… My nie jesteśmy w martwym polu.
Widzisz, jak stoi?
Prawda. Przód wozu wyraźnie górował nad tyłem.
– Mam odłamkowe. – Właściwie to nie kłamałem: uświadomiłem sobie, że nikt mi nigdy nie pokazał, jak wyciągnąć z lufy raz włożony nabój. To znaczy: tą stroną. Bez strzelania. – Wkurzę go tylko. Odda i po nas.
– Adam, kurwa, jakby mógł, to już by was rąbnął!
– Niekoniecznie. Boi się, że nie zdąży przeładować i wy go załatwicie. Albo nas nie widzi.
– To chociaż zajmij się piechotą! Bo nam rozwalą ciężarówkę! Rusz dupę, do cholery!
No tak. Piechota. Zbyt szumne słowo jak na dwóch czy trzech pancerniaków-rozbitków, ale wyglądało na to, że ci rozbitkowie mieli coś więcej niż pistolety, a to już stwarzało problem.
Nasz star załadowany był amunicją. Trafienie w silnik czy zbiornik paliwa też zresztą załatwiało sprawę miliona dolarów. Powinniśmy uciszyć tych paru uciekinierów, nim zrobią z nas nędzarzy.
Tyle że akurat przestali strzelać. Może odpełzali jak najdalej, może przejrzeli na oczy i zrozumieli, jak nędzną bronią jest karabin, gdy przeciwnika chroni pancerz.
A jeśli nie? Jeśli choć jeden czołgał się w tej chwili do miejsca, skąd wpakuje ostatni nabój w czułe miejsce stara? Byli twardzi, służyli w Legii.
– Wi… widzę go!
Nie od razu połączyłem głos z osobą. Nawet nie z winy zadyszki. Po prostu Młody nie kojarzył mi się ani z radiem, ani z entuzjazmem. A właśnie coś zbliżonego do entuzjazmu dominowało w jego rwanym zmęczeniem meldunku.
– Wóz? – To już Szamocki. Też radośnie podniecony, choć dużo bardziej ostrożny.
– No. Od… biór. Mam strzelać? Odbiór.
Z radiem trochę się pogubił. Może dlatego Czarek zwlekał z odpowiedzią.
Przypomniałem sobie, że chłopak pognał w lewo. Szybko, więc z minimalnym zapasem głowic.
Ale chyba nie to było ważne. Ważne, że po lewej AMX miał rozwalony rakietą zad i że to właśnie tył znajdował się bliżej ziemi. Czyli tam, na zachodzie, nie będzie martwego pola, dzięki któremu po pierwszym nieudanym odpaleniu celowniczy RPG spokojnie załaduje granatnik i spróbuje ponownie. No i już raz dostali w przedział napędowy. To kupa żelastwa, oddzielona pancerną ścianką od pomieszczenia załogi. Nawet celny strzał nie musiał załatwić Francuzów.
Młody mógł nie mieć okazji poprawiania.
– Daleko jesteś? Odbiór.
– No… z czterysta. Może… ciut mniej.
Coś się poruszyło w dole, w okolicach fotela dowódcy. Coś jasnego. Kaśka? Zdałem sobie sprawę, że nadal nie słyszę naszego silnika.
– Dużo. – W głosie Szamockiego wyczułem rozterkę. – Dasz radę podejść bliżej?
RPG-7 strzela na pięćset. Tak mówi instrukcja: skuteczność do nieruchomego celu – pięćset metrów. Co pewnie oznacza, że trochę częściej się trafia, niż chybia. Na strzelnicy. W dzień. Mając praktykę. Tu mieliśmy noc, zdyszanego żółtodzioba i realną walkę.
– Znaczy się… no nie.
Pomyślałem o przytrzymywanym udami naboju. Gdybym zapytał, powiedzieliby mi, jak przeładować działo. Mógłbym rozwalić AMX-a. Młody by przeżył.
Tylko że potem przeszukaliby bewupa i zabrali pozostałe trzy pociski. Asy w rękawie.
Najlepszą z moich polis.
Poczułem uścisk palców na kolanie. Kaśka wcisnęła się do wieży, przytuliła do mnie. Tak naprawdę po prostu zajęła jedyne wolne miejsce, ale wolałem widzieć to po swojemu.
– Nie strzelaj, Młody! – zawołała. – Dość zabijania!
Cholera. Jedną ręką opasała mi kark, ale kciukiem drugiej odnalazła przełącznik radmora.
Zwolniła kanał, gdy tylko przestała mówić, dłoni jednak nie cofnęła.
– Zamknij się, głupia kurwo!
No proszę: znalazła się Patrycja.
– Nie mieszaj się – warknął Szamocki. Nie byłem pewien, na którą warczy. – Młody, dasz radę. Spokojnie, wesprzemy cię. Jak nie trafisz, zajmiemy żabojadów. Zdążysz załadować i poprawić. Zrobisz to?
Też miał wątpliwości. Czyli moje były uzasadnione.
– Jeszcze nie popełniłeś przestępstwa! – Myślałem, że Kaśka skończyła, no i nie dopilnowałem przełącznika: znów się do niego dorwała. – Nie rób tego! Dostaniesz dożywocie, jeśli kogoś zabijesz! To już koniec, nie widzisz? Powiadomili dowództwo! Zaraz będą tu inni!
Będzie śledztwo, zbadają każdy szczegół, każdą łuskę i odcisk palca! Międzynarodowa afera się z tego zrobiła, nie ma cudów, żeby coś…
Oprzytomniałem w końcu, ścisnąłem w dłoni jej palce, odsunąłem od nadajnika. Nie próbowała się szarpać.
– Już nie żyjesz, suko!!! – Patrycja była przeszkolonym żołnierzem i najwyraźniej nauczyli ją, że kiedy jeden mówi, drugi powinien słuchać i czekać na swą kolej. Wydarła się dopiero teraz. – Nie żyjesz, słyszysz?!!
Zwolniła kanał. Brawo. Wściekłość nie zaślepiła jej. Wiedziała, że są sprawy ważniejsze.
Pomogła mi podjąć decyzję. Asy w rękawie zrobiły się dużo bardziej potrzebne.
– Zabierz jej radio, Adam, bo naprawdę… – Szamocki był raczej spięty niż zły. – Młody, posłuchaj: nie będzie żadnych innych. Jesteśmy za daleko. Mają takie same radiostacje jak my, kupiliśmy licencję właśnie u francuskiego Thomsona. Jedziemy tędy, bo to daleko od baz.
Próbowali się łączyć, ale nie wyszło. Nikt nie wie, co się tu dzieje. Jak ich sprzątniemy… – przerwał na sekundę. – Jak ich unieruchomimy, zdążymy obrócić tam i z powrotem, nim ktoś się połapie. Pomyśl, Młody: pół miliona. W życiu nie zarobisz takiej forsy. Pół miliona.
Magiczne zaklęcie. Przez chwilę było cicho. Kaśka uwolniła dłoń i ponownie sięgnęła w stronę nadajnika. Nie próbowała być szybsza. Bez trudu ponownie oplotłem palcami jej palce.
Były chłodne i mokre od potu. I posłuszne.
– Załatwią nas, nie? – usłyszałem głos Młodego. – To lepiej… jak my ich. Nie?
Załatwiliśmy ich.
Odesłałem Kaśkę, by uruchomiła silnik. Potem próbowałem wypatrzyć pieszych legionistów. Chyba dostrzegłem ludzką głowę. Chyba. Tu, w dole, między łańcuchami mocno wypiętrzonych wzgórz, było trochę więcej wilgoci i rosło co nieco. Parę posiłków dla kozy, ale żołnierz nie potrzebuje wiele, by się ukryć.
Strzelić? Nim rozważyłem za i przeciw, strzelił Młody.
AMX znów dostał w okolice przedziału silnikowego i znów nie byłem pewien, na ile skutecznie. W każdym razie armata nie zaczęła się obracać. Zamiast tego plunęła ogniem.
Wóz Szamockiego stał już poza sektorem obserwacji mego celownika. Mogłem oczywiście obrócić go razem z armatą, ale wystarczył mi widok rozbłysku na skraju pola widzenia. Strzelali do niego, więc pewnie wysunął się trochę bardziej. Więc mógł oberwać. Nie było na co czekać.
Читать дальше