Oglądane od czoła naprawdę przypominały czołgi. Te najnowsze, o wieżach tak masywnych, że nawet posiadacza najlepszego granatnika nachodzi zwątpienie, a pomysł ostrzeliwania stalowej bestii z jakiejś przenośnej zabawki zaczyna być utożsamiany z myślami samobójcy.
Wielkie, szerokie w barach potwory. Armaty jak ruskie rurociągi. Wiedziałem, że mimo wszystko to nie czołgi, że ich działa kalibru 105 mm sprawiają wrażenie tak ogromnych właśnie dlatego, bo AMX-10RC to tylko bardzo ciężki samochód pancerny – ale jakoś nie było mi z tym lżej.
Gdyby Szamocki strzelił, ten drugi rozwaliłby go zaraz potem. A po kilku sekundach także nas. Nie mieliśmy pocisków przeciwpancernych, armata odpadała. Malutka teoretycznie mogła trafić, gdyby Grześkowiaka nie zawiodły umiejętności i nerwy. Potrzebowałaby jednak trzech, czterech sekund, by dolecieć. Jeśli dodać do tego sekundy potrzebne na dokończenie obrotu wieży, nie mieliśmy najmniejszej szansy wyprzedzić tych w AMX-ie.
– Ruszaj, Kaśka. Na dół i w lewo. I gazu.
Ruszyła. Kapryśny 0313 Sławka pewnie nie przetrzymałby takiego startu, ale drugiej drużynie trafiła się lepsza maszyna. Silnik, mimo iż balansował na granicy zdławienia, zniósł podłe traktowanie. Pomogła też grawitacja.
Na dole przypomniałem sobie o Grześkowiaku. Lufa dotarła już nad pokrywę silnika, na szczęście jednak dziewczyna od razu zaczęła skręcać i obrót podwozia zredukował postępy wieży. Francuzi nie zajrzeli celowniczemu w oko, nie stanęli przed koniecznością błyskawicznego odpowiedzenia sobie na pytanie: „ryzykować czy strzelać”.
– Nie celuj w nich! Wieża stop!
Znów nie trafiłem w przełącznik radmora: Kaśka wzięła sobie rozkaz do serca i od razu zaczęło nami rzucać. W bocznym peryskopie mignął mi jakiś cień. Chyba star, ale pewności nie miałem: w noktowizor wyposażony był tylko ten środkowy. W ogóle nagle oślepłem, bo wszystko, co ważne, działo się na północny zachód od nas, a tamtą ćwiartkę świata skutecznie przesłaniała mi wieża naszego wozu.
Gówniany, stary rupieć. Po PRL-u zostało nam przeszło pół setki porządnych, nowych bewupów z dwuosobową wieżą i szybkostrzelną armatą – no to je sprzedali do Afryki. Za bezcen, po cenie ciężarówek. Ktoś pewnie wziął grubą łapówkę, ktoś dostał medal za oczyszczenie garaży z sowieckiego paskudztwa i przygotowanie miejsc na nowoczesne, zachodnie pojazdy, które w zasługę za obalenie komuny wdzięczne NATO podaruje w prezencie. No i minęło z dziesięć lat, a ja nawet nie mogłem popatrzeć na facetów, którzy nas zabiją.
W końcu nastawiłem radiostację. Otworzyłem też właz: fala musiała się jakoś wydostać z żelaznej puszki.
– Jestem!
– Rąbnij z kaemu na prawo skos. – Szamocki chyba na to czekał, bo odpowiedział błyskawicznie. – I jedź szybciej. Może uda ci się oderwać na strzał z Malutkiej. Kazali czekać.
Pytają sztab. Cholera, musimy ich rozwalić. Nie popuszczą. Odbiór.
Miałem dotąd cichą nadzieję, że zdoła się z nimi dogadać. Wcisnąć jakiś kit. Po to bawił się w tę żonglerkę nadajnikami i kanałami: by móc rozmawiać i z nami, i z nimi. Rozgraniczenie strefy polskiej i niemiecko-francuskiej było niedaleko stąd. Niby dziesiątki kilometrów, ale to pustynia, a na pustyni odległość mierzy się inaczej. Studniami, skrzyżowaniami dróg, osiedlami.
Trochę nas zniosło poza własny rejon, ale takie rzeczy się zdarzają. Mogli nas zignorować, kupić bajkę.
Gówniany, stary rupieć. Turkmeni używali bewupów, Afgańczycy używali bewupów – ta sylwetka nie kojarzyła się najlepiej. Budziła podejrzenia.
Nie musiałem dedukować, by dojść do wniosku, że załogi AMX-ów nie całkiem nam ufają. Gówniany stary rupieć dorobił się nowoczesnego systemu samoobrony, na który składały się także detektory promieniowania laserowego. Czołgi, śmigłowce, niektóre wyrzutnie ppk, artyleria – wszystko to używa laserowych dalmierzy lub podświetlaczy, by precyzyjnie namierzyć ofiarę. Turkmeńscy partyzanci raczej nie dysponowali tak wyrafinowanym sprzętem, ale zdarzały się wyjątki i dlatego kto miał środki przeciwdziałania, używał ich rutynowo na zasadzie dmuchania na zimne.
Pisk w słuchawkach i mruganie stosownej kontrolki ostrzegły mnie, że właśnie zainteresował się nami jakiś laser. Cudownie. Koniec marzeń o francuskich naiwniakach.
Słyszałem, że pytają o coś, Szamocki odpowiadał, ale…
– Grześkowiak, seria z kaemu na południowy zachód.
– Co? Tam nikogo…
– Strzelaj, kurwa, nie gadaj!
Sprzężony z armatą karabin maszynowy błysnął jedną krótką serią, potem drugą.
Smugowe pociski pomogły tym z tyłu zorientować się, że nie na nich polujemy. Obróciłem się wraz z pokrywą włazu, próbowałem wypatrzyć sylwetki wozów. Udało mi się tylko z bewupem Szamockiego. Francuzi nadjechali z zachodu i choć teraz byli raczej na północ od nas, wieża nadal mi ich przesłaniała.
Przejechaliśmy trzysta metrów. Czterysta…
Nikt nie strzelał. Gdyby strzelał, też bym nie zauważył: dla skomputeryzowanego systemu celowania poniżej kilometra właściwie nie ma co mówić o prawdopodobieństwie trafienia. Pocisk trafia i już. Mieliśmy muszkiety przeciw karabinom snajperskim najnowszej generacji, a w dodatku lufy tych muszkietów spoglądały w niewłaściwą stronę.
Beznadzieja.
– Dobra, Adam. Zwalniaj i skręt w prawo. A jak powiem, ostry zwrot na północ i strzelacie.
Jezu. Dobrze, że nie bawił się już w konspirację i powiedział to przez główną radiostację.
W Legii służy sporo Słowian, ktoś mógł zrozumieć, ale przynajmniej nie musiałem powtarzać Grześkowiakowi. Nie wiem, czy dałbym radę przekazać to tak, by usłuchał.
Ale Kaśka… W jej przypadku nie mogłem udawać, że mnie tu nie ma.
– Kasia, trochę wolniej.
Zwolniliśmy. Myślałem o rodzicach. Jak to zniosą. I o Ilonie. Czy będzie jej przykro.
Będzie, na pewno, przynajmniej tyle dla niej znaczyłem, ale…
– Wszystkie odbiorniki na trzeci kanał. Szykuj dymne. Wiecie, jak odpalić?
Wszystkie, a więc i jego. Czyli koniec zabawy w ciuciubabkę. Przechodzimy od słów do pocisków.
– Wiemy. – Jakoś wziąłem się w garść, wypchnąłem z głowy szarooką wampirzycę. – Kaśka, skręć w prawo.
Skręciła. O nic nie pytała. Kochana dziewczyna. To ją powinienem…
Wtedy, na ławce przed Domem Kultury Kolejarza spieprzyłem nie tylko okazję. Może spieprzyłem także całe życie. Albo i dwa. Albo i trzy – przecież jeśli zabiją nas teraz, to i jej córce się dostanie. Zawiodłem ją. Jeśli nie była porządnie wstawiona, to ten gest z głową na mych kolanach musiał ją sporo kosztować. A brak odzewu jeszcze więcej. Upokorzyłem ją wtedy, a teraz zabijałem. Gdybym zareagował jak trzeba, wziął za rękę, pomógł przeleźć przez płot i kochał się z nią na działkach, nasze życie potoczyłoby się inaczej. Nie wiem jak. Ale na pewno nie rozstrzelano by nas z francuskiej armaty kalibru 105.
– Uwaga…
Szamocki. Czujnik promieniowania milczał, lecz to niewiele znaczyło. Teren był pofałdowany, właśnie wtaczaliśmy się w kolejną nieckę. Jeśli legioniści jechali za nami, laser nie mógł być w użyciu: bez stabilizatora wiązka miotałaby się jak szalona, kierowana to w niebo, to tuż przed koła. Ale na pewno obserwowali nas uważnie. I na pewno wszystkie atuty, z prawem pierwszego strzału na czele, były po ich stronie.
– Jak zrobię zadymę, sam się oślepię. Grześkowiak. Prawie go nie poznałem: coś dziwnego stało się z jego głosem.
– Uwaga – powtórzył Szamocki. Nos bewupa zadarło, znaleźliśmy się wyżej i nagle ich zobaczyłem. Całą trójkę.
Читать дальше