– No dobra, ja pojadę – Szamocki zeskoczył na ziemię. – Naboje są z zapalnikami, więc lepiej przeczekajcie w bewupie. Gdybym spadł, może rąbnąć. A teraz…
– Ja mogę.
Było cicho, żaden silnik chwilowo nie pracował. Powinienem coś wyczuć, zwłaszcza że Łoban też mówił cicho, wymuszając uważniejsze słuchanie.
– Jeździłeś w cywilu? – upewnił się Szamocki.
– Trochę.
Nie paliliśmy zbyt wielu świateł, by nie prowokować tych w Piątce, ale widziałem, że Czarek się waha. Miał cinquecento; to jednak trochę inna kategoria wagowa.
– No dobra. Tylko pamiętaj: powolutku i delikatnie.
Łoban od razu ruszył w stronę samochodu. Przemknęła mi przez głowę idiotyczna myśl, że po prostu chce się wykręcić od bardziej niewdzięcznej roboty.
– Zaraz, moment…
Student. Zastąpił mu drogę i choć glauberyta trzymał równolegle do bioder, wyglądało to dość jednoznacznie.
– Górska ćwiczyła jazdę – rzucił ponuro. – Ona dubluje Fornalskiego, jeśli pamiętam.
– To amatorka, a tu mamy zawodowca.
– A tego – powiedział powoli Student, nie spuszczając spojrzenia ze stojącego naprzeciwko Łobana – akurat nie pamiętam. Żeby się zawodowym prawkiem chwalił.
– To nie to co indeks – mruknął Łoban.
Błąd. Powinien trzymać język za zębami. Szamocki miał sto innych powodów do zmartwienia, ale nie przegapił wyzywającej nutki w jego głosie.
– Dobra – machnięciem ręki wskazał prawe, niedokończone przęsło. – Zobaczymy. Póki co, nie mamy mostu.
Łoban wzruszył ramionami jak ktoś, kto złożył szlachetną propozycję, ale nie ma zamiaru przejmować się jej odrzuceniem. Klekocąc kombinerkami, ruszył w stronę kratownic.
*
BWP przytoczył się rakiem: może w ramach pokazu czujności, może z obawy przed pociskiem czterdziestki, która prawdopodobnie poradziłaby sobie z drzwiami. Szamocki wezwał go przez służbowego radmora, tyle że po odczepieniu anteny. Dopiero widząc, jak to robi, zauważyłem, że nasz bewup też stracił antenę. Raczej za sprawą jakiegoś klucza niż zabłąkanej kuli.
Patrycja i tym razem wysiadła tyłem, pod osłoną sylwetki wozu – albo zabrakło dla niej kombinezonu zakrywającego polski mundur, albo ten, który dostała, wydał jej się za mało twarzowy. Inna sprawa, że rozumiałem ją: wślizgując się bez słowa do szoferki stara, wyglądała nie tylko profesjonalnie, ale i cholernie zgrabnie.
Nie zdążyła uruchomić silnika.
– Wchodzimy w to! – Skończyliśmy minutę wcześniej, ale Grześkowiak odezwał się dopiero teraz. – Panie poruczniku!
Zrobił dwa kroki do przodu. Młody, trzymający się go jak cień, zrobił jeden, krótszy. Ale jednak.
– W co? – wyręczyła Szamockiego Patrycja.
– Obojętne. Jak się da zarobić, to czemu nie? Po to tu, kurwa, jesteśmy, nie? Żeby trochę kasy do domu zawieźć.
Nikt jakoś nie polemizował.
– Zwolniła się działka Fornalskiego – wzruszył ramionami Student. – Właściwie…
– Działkę Sławka bierze rodzina – wszedłem mu brutalnie w słowo. Kaśka siedziała obok, zlizywała krew z rozciętej dłoni i nie patrzyła na mnie. Pomagała nam, zachowywała się rozsądnie. Może dlatego mnie poniosło: bo na dwoje mieliśmy tego rozsądku więcej, niż oczekiwałem.
– Nie widzę tu żadnej rodziny – rzucił szyderczo. – No, chyba że za trójkąt robiliście.
Dostrzegłem kątem oka, że Kaśka się podnosi.
– Jedźmy już – powiedziała nie tyle spokojnym, ile znużonym tonem. – Szkoda czasu.
Dziwne, ale to ona, nie Szamocki, rzuciła hasło. Ważne hasło, może najważniejsze. Most czekał, jednak tam, pod nim, połyskiwała nie zamulona woda kanału, ale nasz prywatny Rubikon. Wcale nie musieliśmy go przekraczać. Byłem prawie pewien, że wszystkim chodzi po głowie to samo: nadal możemy spasować. Wycofać się, zająć rozplątywaniem stryczka, w który wpakowaliśmy durne łby.
Partyzanci przyszli, partyzanci uciekli. Pustynia jest wielka, paru ludzi ma prawo rozmyć się w jej bezmiarze, nie budząc chorobliwych podejrzeń.
Mogliśmy zrezygnować. Po tej stronie jeszcze tak. Pokiereszowane wybuchem przyczółki dzieliło raptem kilka metrów, ale symboli nie mierzy się metrówką. Wiedziałem, że z tamtego brzegu nikt już nie zawróci.
– Jedziemy – westchnął Szamocki.
*
Początek ceownika oparł się o betonowe elementy rampy, no a Patrycja prowadziła z wyczuciem. Nikt niczego nie zauważył. Potem też raczej nie: przednie koła stara wtaczały się w kolejne króciutkie przęsła wydzielone od dołu drewnianymi podkładkami i wszyscy jak zahipnotyzowani wpatrywali się w wężowy taniec falującego profilu.
Wiedziałem, że korytka ceowników będą się wyginać, ale przeprawa miała wyglądać inaczej i zakładając wkopanie dźwigarów w skarpy kanału, po prostu pominąłem ten efekt. Nie wiem, czy słusznie. Chyba raczej tak. Blokowany ziemią ceownik nie miałby jak przesuwać się wzdłuż przęsła.
Inna sprawa, że trafiając idealnie, Patrycja zażegnałaby niebezpieczeństwo w zarodku.
Koniec profilu uniósł się tylko nieznacznie i opona pewnie przydusiłaby go do podłoża, gdyby nie uderzenie w boczną ściankę położonej na boku litery „C”. Zeszlifowałem ostre krawędzie, przewidując podobną sytuację, oponie nic się więc nie stało, ale pozioma składowa uderzenia omal nie doprowadziła do katastrofy.
Pchnięty tylnym kołem ceownik przesunął się kawałek na wschód – i to nie stanowiło problemu. Wraz z nim przesunęły się też trzy czy cztery skrajne podkładki – i to już problem stanowiło.
Patrzyłem z niedowierzaniem, jak pod naciskiem belek-podkładek, które zjechały ze swych miejsc nad węzłami kratownicy, jej górny, poddany ściskaniu pas wygina się powolutku, lecz wyraźnie, sprawiając, że belki zjeżdżają głębiej w tworzące się doliny, dzięki czemu doliny rosną, dzięki czemu belki…
– Do tyłu!!!
Szamocki. To ja powinienem wrzeszczeć, ja tu byłem ekspertem od mostów. I nic.
Spanikowałem. Stałem jak słup i po prostu patrzyłem. Cała aktywność sprowadzała się do wydzielania ogromnych ilości zimnego potu.
Patrycja nie spanikowała. Nie pytając, nie wychylając głowy za spuszczoną szybę, praktycznie bez jednego widocznego z zewnątrz ruchu zmieniła bieg na wsteczny, przygazowała i gładko niczym na pokazie zjechała z przęsła.
Ceowniki prowadnic wyprostowały się, legły poziomo. Jakby specjalnie po to, by nam pokazać prześwity między drewnem a stalą. Kratownice też leżały poziomo i wyglądały z pozoru jak przedtem, ale wygniecione w górnym pasie doliny przetrwały. Podkładki zawisły całe centymetry wyżej.
– Ty je tak mocowałeś? – Szamocki mówił cicho, jak ktoś, kto bardzo się stara nie podnosić głosu, bo czuje, że zaraz potem podniesie rękę. – Do ceownika? Od góry, nie od dołu?
Nie zdążyłem odpowiedzieć. Znów ktoś udowodnił, że myśli i działa szybciej.
– Ty skurwysynu… – Student poderwał automat, niemal przystawił go Łobanowi do twarzy. – Módl się, gnoju! Słyszysz?! Rozwalę ci ten skurwiały łeb!
Nikt się nie ruszył. Loban też nie. Odwrócił tylko głowę, mrużąc oczy. Niełatwo zaglądać w otwór lufy.
– Wiązał te belki! Te najbliższe, ostatnie! No i kurwa uwiązał! – Glauberyt wyskoczył do przodu, uderzył nad uchem. Łobanem zarzuciło; utrzymałby się pewnie na nogach, gdyby nie poprawka z buta. Upadł na kolana, po uchu i policzku popłynęła krew. – Zajebię cię, kutasie!
– Zostaw go. – W głosie Szamockiego pojawiły się znajome, oficerskie nutki. – Potem.
Читать дальше