– Trochę tak, trochę tak – mruknąłem.
– To wariactwo. Wszystkich was… Wariactwo.
Sam wiedziałem. Zwłaszcza teraz.
– Nikomu nic się nie miało stać. I niech tak pozostanie. Nie szalej. Rób, co każą.
Wszystko się ułoży.
– Został porucznik i ta kurwa – jeszcze bardziej zniżył głos. – Mamy automat i karabin, nie spodziewają się…
Cholerny telepata. Nie powiem, że tylko o tym myślałem. Martwiłem się też o most i trzeciego bewupa, skrytego gdzieś na północ od bazy. Ale wizja kołatała mi się po głowie. Cały czas.
– To nie dla mnie – powiedziałem, nie próbując kryć nutki żalu. – Chyba kogoś zastrzeliłem.
– Z beryla? – na pół zapytał, na pół stwierdził. – Wystarczy wytrzeć odciski. To nie pana broń.
Było ciemno, wyłączyłem reflektory. Ciekawe. Dotąd jakoś nie przeszkadzało mi bycie najlepiej oświetlonym w okolicy celem.
Po ciemku jeździ się wolniej.
– Nie mamy czym zapłacić za wasze milczenie. Musimy to ciągnąć, żeby mieć.
– Mnie wystarczy to.
Dopiero teraz udowodnił, że zauważył karabin. Nie dotknął go – tylko lekko wyciągnął rękę. Miałem na sobie kamizelkę, a szoferka to marne miejsce na strzelanie z broni długiej.
Skończyłoby się na zapasach. Może dlatego nie próbował żadnych sztuczek.
– Jest jeszcze czterech innych.
– A dowody? Są dowody, że to pan i Szamocki, a nie, na przykład, Grześkowiak? – Jechałem wolno, ale czasu mieliśmy tyle, co kot napłakał, więc nie czekał na odpowiedź. – Słowa przeciw słowom. Możemy się dogadać. Lechowski na to pójdzie, znam go. Kleczko to cykor, zrobi, co mu się powie. Pana dziewczyna, ja… Jak zagrozimy, że idziemy w zaparte i zwalamy winę na donosicieli, to może się uda. Może nie będzie żadnych donosicieli. Wpadli partyzanci, postrzelali, znikli. Normalka. Żadnego udziału naszych. Zeznajemy zgodnie i nie ma afery.
Dokładnie tak to sobie wyobrażałem. W najbardziej optymistycznej wersji. Ale nawet ta najbardziej optymistyczna kryła w sobie potężny hak.
– Parę osób na to nie pójdzie.
– Dużo macie z tego mieć?
– Wystarczająco dużo, by nie poszły. Dojechaliśmy do wykopu. Z prawej miałem tarczę w postaci baraku numer 6, mogłem zapalić światła.
– To ich rąbniemy – po raz pierwszy spojrzał mi w oczy.
Pokazałem mu drzwi. Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę. Potem wysiadł.
Przechyliłem się, zamknąłem drzwi, których nie zatrzasnął. Nie wierzyłem, by zdecydował się na desperacką szarżę ku szoferce i użycie beryla. Było to raczej nieme przypomnienie, że stoimy nadal po dwóch różnych stronach barykady.
Przeszedłem na platformę, wsiadłem do kabiny dźwigowego. Odszukałem go wzrokiem: stał obok kratownicy.
– Możemy mieć tę forsę bez następnych ofiar – rzuciłem sucho. Chciałem, by usłyszał argumenty, a nie skowyt wijącego się sumienia. – A żeby jej nie mieć, trzeba by znów zabijać. To głupota.
– Złodziei – powiedział spokojnie. – I zdrajców.
Jak to powiedziała Kaśka? „Dobry powód, by zabijać”?
Ten też był dobry.
– Nie tylko zdrajcy zginą, jak zaczniemy strzelać. – Pokręciłem głową. – Przykro mi, ale nie wchodzę w to. Koniec z zabijaniem. Tam masz linę. Bierzemy te ceowniki.
Postał jeszcze chwilę, a potem sięgnął po hak.
*
Przy moście spotkaliśmy się z wózkiem widłowym: przywiózł spore naręcze elementów betonowych oraz resztę jeńców z Kaśką na czele. Grześkowiak i Młody skończyli układanie belek i cała gromadka brała się akurat do budowania rampy. Tylko Lechowski zaległ z boku drogi, połyskując w mroku bielą założonego na nogawkę opatrunku.
– Przywiozę resztę – zadeklarował Szamocki zza kierownicy sztaplarki. – Potrzebujesz czegoś więcej?
– Dobrej modlitwy. Nie mogłeś mi, kurwa, powiedzieć…?
– Tak wyszło. Potem pogadamy.
Odjechał. Młody, nie czekając na rozkazy, sam przyskoczył do opuszczonych na ziemię ceowników. Pochodziły z rozbiórki jakiegoś słupa: wypatrzyłem go przy drodze do Bajram-Ali i najbezczelniej w świecie wyszabrowałem do spółki ze Sławkiem. Były nadżarte rdzą, a poodcinane w pośpiechu przewiązki do reszty upodabniały nasz łup do długoletniego lokatora jakiegoś złomowiska, ale ceowniki miały jedną niekwestionowaną zaletę: były wystarczająco szerokie, by pomieścić opony stara. Ułożone na podkładkach z belek powinny przeprowadzić ciężarówkę na drugi brzeg niczym szyny tramwaj. Nie o asekurację kierowcy jednak chodziło, lecz o zapewnienie prawidłowego rozkładu sił w dźwigarze. Kratownice projektuje się na przenoszenie obciążeń przyłożonych wyłącznie w węzłach, czyli tam, gdzie spawy łączą pasy ze słupkami i krzyżulcami. Naciskanie ich w miejscach, w których projektant nie przewidział nacisku, może skończyć się fatalnie. Przy obliczaniu tego typu konstrukcji obowiązuje prosta zasada: każdy element jest rozciągany albo ściskany. Próba zginania któregoś rozwala najpierw wyliczenia, a potem, o ile nieprzewidziany czynnik okaże się dostatecznie silny, także przęsło.
To trochę tak jak ze szturchaniem sztangisty pod kolano: faceta dźwigającego nad głową jakąś nieprawdopodobną ilość żelastwa potrafi rozłożyć niegrzeczny przedszkolak. Albo z zapałką: mało kto złamie ją, ściskając końce między dwoma palcami, ale już lekkie pchnięcie z boku załatwia problem.
Wysiadłem z kabiny i bez wdawania się w szczegóły wyjaśniłem, w czym rzecz. Potem zabraliśmy się do układania poszczególnych elementów. Grześkowiak i Młody zajęli się przęsłem, Kleczko, Łoban i Kaśka wjazdem na nie. Szamocki był na tyle przewidujący, że umieścił w schowku jelcza składaną miarkę, więc próbowałem uchronić ręce dziewczyny, wyznaczając ją do pomiarów. Nie wyszło: w którymś momencie wzięła się do przenoszenia betonowych połamańców.
Kiedy wróciła sztaplarka, lewa strona mostu była prawie gotowa, a po prawej Młody wnosił pierwsze belki na sklejone bokami kratownice. Jak na debiutantów, byliśmy nieźli.
Szamocki zrzucił ładunek i zawrócił w stronę baraków. Grześkowiak podwiesił pod hak ceową prowadnicę, zaczął naprowadzać ją na właściwe miejsce.
– Trzeba przywiązać belki! – wskazałem zwój drutu, zalegający przód platformy jelcza. – Te pierwsze przynajmniej! Nie mają prawa się przesunąć!
Żuraw hałasował, musiałem pokrzykiwać. Zrozumiało i ruszyło się dwoje – Kaśka i Łoban – ale kombinerki były jedne, więc dziewczyna zaraz potem zawróciła i dalej układała skośny podjazd z co mniejszych kawałków betonu. Mocowaniem belek zajął się Łoban.
– Kleczko, na tamten brzeg! – Student lekko machnął lufą. Ubrany w piżamę blondynek błyskawicznie puścił niesioną płytę; niewiele brakowało, byśmy mieli na karku następnego rannego w nogę. Odcinający drut Łoban przegradzał mu drogę, więc niewiele myśląc, biegiem, rzucił się po skarpie w dół. Przesadził kanał, potknął się, padł tuż przy brzegu, mocząc nie tylko spodnie, lecz i połowę bluzy.
Stał potem, oblepiony mokrą piżamą, dygotał i czekał na paletę z gruzem. Zjazd z przęsła nie wymagał tyle materiału i pracy co wjazd, ale – przynajmniej jeśli chodzi o ciężarówkę – był potrzebny. Nim nadjechał star, zdążyłem przełożyć co trzeba na przeciwległy przyczółek, odprowadzić jelcza na bok i pomóc Kaśce przy paru płytach.
– Ma któryś zawodowe prawo jazdy? – wychylił się z szoferki Szamocki.
Na chwilę zamroził cały ruch. Jeden Kleczko uwijał się jak w ukropie, ale, póki co, przypisałem to przemoczonemu ubraniu. Było zimno, a wysiłek rozgrzewa. Patrz: Kaśka. Stała z twarzą mokrą od potu, wyraźnie zadyszana, ssała skaleczoną dłoń i zerkała w moją stronę.
Читать дальше