– Ja? – zaskoczył ją.
– Adam zabił dla ciebie człowieka. Zbudował most. Kto jak kto, ale on dostanie dożywocie.
– Nikomu nic nie powiem.
Błyskawicznie się zdeklarowała. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Lufa przystawiona do głowy sprawia, że najuczciwsi ludzie składają takie obietnice bez wahania i to był ten przypadek – pytanie tylko, o czyją głowę chodziło.
– No to pożegnaj się z córką na parę lat. Za krycie mordercy długo się siedzi.
Trafił w czułe miejsce. Cóż, też miał córkę.
Otuliła się ramionami, cofnęła między regały z amunicją. Pomyślałem, że marznie.
Miałem na sobie podkoszulek, bluzę i kamizelkę, a też marzłem. Noce były tu zimne. Zwłaszcza po wpakowaniu paru gramów stali w ludzką głowę.
Zastanawiałem się, który to był. Znałem każdego. Przynajmniej z widzenia.
Szamocki przyglądał mi się, szukał ostatecznego argumentu, który przeważy szalę.
Niepotrzebnie.
W drzwiach zamajaczyły dwa cienie. Ten z przodu kuśtykał, podpierając się kolbą karabinu. Ten z tyłu, poszerzony kombinezonem maskującym, używał broni w bardziej konwencjonalny sposób: mierząc w plecy pierwszego.
– No, pięknie – westchnął Szamocki.
Domyśliłem się, w czym rzecz: karabin szeregowego Lechowskiego nie miał magazynka, a on sam, mimo nogawki oblepionej krwią od uda w dół, wyglądał raczej na przerażonego i oszołomionego niż obolałego. Zatrzymał się w progu, powiódł po naszych twarzach spojrzeniem, w którym niewiara walczyła z nieśmiałą nadzieją.
– A co miałem zrobić? – rzucił Student, ni to wyzywająco, ni przepraszająco. – Kazałeś oddać Wóz, wracałem pieszo, napatoczył się… – Uniósł glauberyta, klepnął w komorę zamkową.
– Ze swoich mamy nie strzelać, nie? No to przyprowadziłem. Decydujemy razem. Jak spółka, to spółka.
– Rozjechałeś żywego człowieka – powiedziałem cicho. Zerknął na mnie z ukosa, ale ani się nie zdziwił, ani o nic nie zapytał. Przynajmniej wiedział, o czym mówię.
– Sam się wpakował – wzruszył ramionami. – Moja wina, że spanikowany cienias wbiegł mi przed maskę?
– Kto to był?
– Odwal się.
– Dość – uciął Szamocki. Wskazał jeńcowi skrzynię, mruknął „siadaj”. Potem odwrócił się i patrzył na nas przez chwilę. Na mnie i na Kaśkę. – No to mamy czterech.
Gdzieś niedaleko stuknął pojedynczy wystrzał. Tylko Lechowski drgnął, obejrzał się trwożliwie. Wyglądało na to, że albo jesteśmy bandą twardzieli, albo mamy większe zmartwienia na głowie.
– Kogo tam masz poza Grześkowiakiem? – zapytał Szamocki.
– Łoban i ten młody – mruknęła Patrycja.
– To dawajcie ich tu. Trzeba skończyć załadunek.
Wyszła razem ze Studentem. Szamocki włączył światła, teraz już wszystkie.
– Nie przesadzasz? – wskazałem południowy koniec magazynu. – Okna zamurowane, ale brama to tylko blacha. Pomyślałeś, co będzie, jak zaczną strzelać?
– A myślisz, że po co Student odstawiał ten cyrk przed ich bramą? – uśmiechnął się. -
Zostali bez granatników.
No tak. Maszt ustawiono pośrodku kompleksu baraków, w osi Piątki. Drzwi też były prawie w osi, a trzydzieści metrów dalej, przy ślepej ścianie południowej, stał regał z granatnikami RPG-7. Z zaparkowanego pod masztem bewupa, o ile otworzyć drzwi baraku, widać było pewnie doskonale i stojak, i leżące niżej głowice. Teraz drzwi były wprawdzie zamknięte, ale od czego są markery? Ten facet w goglach i kapeluszu, z radmorem w dłoni…
Psiakrew, zrobili to na moich oczach, a dopiero teraz…
– Nigdy nie wiadomo – burknąłem.
– Pół taśmy amunicji na taki kawałeczek – rozłożył dłonie. – Nie ma cudów. Mają teraz fujarki, nie granatniki. Zresztą najlepszy dowód, że z nich nie strzelali.
– Ciekawe, jak się z tego wytłumaczysz. Talib z rentgenem w oczach? Niby czemu celował akurat…?
– Nie mówię, że wszystko poszło super. Ale na razie jest dobrze. Student wywalił następne półtorej taśmy w inne miejsca. Za cholerę nie poznają, że chodziło o to.
Miał rację, zwłaszcza jeśli pamiętać, że do bewupa dorwał się jakoby dziki afgański góral. Ktoś taki, nim opanował sztukę obracania wieżą, mógł wystrzelać połowę amunicji w jeden punkt, niekoniecznie z sensem.
– Są jeszcze czterdziestki – przypomniałem.
Nie mieliśmy przeciwpancernej amunicji do podlufowych granatników kalibru 40 mm, więc chyba nie użyto ich dotąd. Ale czekały gdzieś tam, w ciemności. Może dwa, może trzy – nie byłem pewien. Przepustkowicze oddawali swoją broń do magazynu obok dyżurki.
– Musieliby trafić parę razy w to samo miejsce. Czyli pełna premedytacja. A nie zrobią tego z premedytacją. Baza wyleciałaby w powietrze. Spokojnie, Adam, to nie idioci.
– Ciężarówkę podpalili.
– Przyjechała wieczorem. Połowa pewnie nie pamiętała, że tam stoi. Rzucali granaty na ślepo. Bo myśleli, że zaraz ktoś im nawrzuca do środka z drugiej strony. Panika, wiesz. Teraz ochłonęli. Wiedzą, że nie chcemy ich wytłuc.
– Wiedzą? – Kaśka chyba nie bardzo mu wierzyła.
– Mamy bewupy, a nie strzelamy z armat. Student walił metr nad podłogą, tak żeby leżącym nic się nie stało. Wiedzą. – Znów się uśmiechnął. – Ale racja: trzeba im to jeszcze powiedzieć wprost.
Wyjął z kieszeni kominiarkę, nasadził na głowę, nie zakrywając na razie twarzy.
– Zostaw ją – rzuciłem przez zęby.
– Musimy z nimi pogadać. Bo inaczej ktoś zginie.
– To gadaj. Kaśka nie ma z tym nic…
– No właśnie: niewinna zakładniczka. – Milczał przez chwilę. – Dobrze wiesz, że to najlepszy sposób.
Wiedziałem, pewnie. Tylko nie podobało mi się to.
– Ja pójdę. Przystawisz mi lufę i…
– Nie, Adam – wysunęła się ze swego kącika między regałami. – Czarek ma rację. Pójdę z nim.
Czarek. Facet wywołał właśnie wojnę domową, a ona…
Do magazynu weszło trzech żołnierzy konwojowanych przez Patrycję. Grześkowiak był w kompletnym umundurowaniu wartownika, choć bez hełmu, Młody w bluzie od dresu, którą dla ochrony przed nocnym chłodem uzupełnił kamizelką, Łoban po cywilnemu, w sztruksach i skórzanej kurtce. Wszyscy trzej mieli skrępowane z tyłu ręce. Fachowo, plastikową taśmą samozaciskową, stanowiącą tani i skuteczny substytut kajdanków.
– Jak będziecie grzeczni, przeżyjecie i zarobicie – przywitał ich spokojnie specjalista od wojen domowych.
Patrycja scyzorykiem porozcinała taśmę. Jej pistolet tkwił przez cały czas w kaburze, a Student nie wrócił z jeńcami, ale Szamocki nie pofatygował się, by ściągać karabin z ramienia.
Może liczył na mnie.
No pewnie: jednego Polaka już kropnąłem.
– Randka? – Patrycja posłała Czarkowi krzywy uśmiech.
– Ktoś do nich musi mówić.
– Ta dziwka już mówiła. – Konsekwentnie nie patrzyła na Kaśkę. – Co nieco usłyszałam.
Krzyczała, że to Polacy.
– To bez znaczenia – wzruszył ramionami. Wskazał Grześkowiakowi paletę ze skrzynkami, potem ciężarówkę.
– Bez znaczenia?! Podkablowała nas!
Grześkowiak wdrapał się na platformę stara, popatrzył wyczekująco na kolegów. Młody, trochę niepewnie, ale bez demonstracyjnego ociągania, podniósł pierwszą skrzynkę, podrzucił.
Grześkowiak odebrał, ustawił dalej. Łoban stał w miejscu z ponurą miną, masował nadgarstki.
Silnik bewupa umilkł, dzięki czemu usłyszałem, że inny bewup sunie leniwie gdzieś daleko na południu. Dwa wozy. To wystarczyło do pełnej blokady Piątki.
Читать дальше