Nie odbiegła daleko w głąb placu, no i leżałem na boku. Dzięki temu obejrzałem sobie wszystko całkiem dokładnie. Jak dla mnie – zbyt dokładnie.
Bewup Sławka toczył się z początku powolutku, jak gdyby zrywami. Pewnie już wtedy szarpał się z gaśnicą, i stąd ta czkawka. Patrycja strzelała co parę sekund, rozsądnie, krótkimi, starannie wymierzonymi seriami, więc wyglądało to w sumie na przemyślany manewr, którego wprawdzie nie rozumiałem, ale który długo nie budził moich zastrzeżeń.
Dopiero kiedy skręcili, coś mi zaczęło świtać.
Ci w Piątce nie mieli broni przeciwpancernej – trochę wcześniej zrozumiałem, co wyczyniał pod masztem ten drugi bewup i dlaczego największa dziura w drzwiach wygląda tak, jak wygląda – ale wybuchy odłamkowych granatów na stropie grubości paru milimetrów też mogły załatwić BWP-1. Chyba. Nie miałem pewności, byłem za to prawie pewien, że Sławek też jej nie ma, i nie chciało mi się wierzyć, kiedy wjeżdżał między ścianę Piątki a bok ciągnika.
MAN oberwał – też chyba granatem – w prawy zbiornik, więc niby była w tym jakaś logika, ale zanim jeszcze dojechali na wysokość szoferki, ognista kula eksplozji wykwitła na włazie przedziału desantowego, dając przedsmak tego, co będzie dalej.
Przedsmak polowania.
Bo trudno to było nazwać walką. Wieża bewupa spoglądała wprawdzie w prawo, w stronę okien, ale i karabin, i działko milczały. Sławek też nie strzelał. Chyba nawet wypchnął na pancerz swój automat, oglądał się też raz po raz – przez sekundę miałem nawet wrażenie, że krzyżujemy spojrzenia – nie strzelił jednak. Nie miał czasu.
Płomienie hulały po szoferce MAN-a, wlewały się pod gąsienice stojącego obok bewupa.
Właściwie nie było ich tak dużo – po prostu gaśnica była mała, słaba, a Sławek co chwilę musiał nurkować we włazie, schodząc z drogi odłamkom i kulom. Głównie odłamkom – trzeba przyznać, że tamci raczej rzucali na słuch, niż świadomie zaciskali pętlę na własnych szyjach. Spośród strzelających też większość robiła to na oślep: Szamocki walił z kałasznikowa po zachodnich oknach i samych rykoszetów wystarczyło, by zdezorientowani obrońcy trzymali twarze z dala od otworów.
– Kurwa, co on wyprawia?! Kurwa mać!
Nie od razu zrozumiałem, kto się tak maże. Że to ja. I że w którymś momencie to nie ja Kaśkę, lecz ona moje ręce opasuje ramionami z całych sił.
Niepotrzebnie. Mimo wszystko nie zgłupiałem aż tak, by tam biec. Nie dało się niczego zmienić. Umrzeć co najwyżej. Sławek oszalał, ale miał przynajmniej swoją pancerną dziurę, do której mógł wskakiwać między kolejnymi tryśnięciami pianą. Naliczyłem ze dwadzieścia iskrzących rykoszetów, pod koniec poderwanego eksplozjami kurzu było tyle, że w ogóle nie widziałem bewupa – a on robił swoje. Musiał robić, bo kiedy wreszcie silnik ryknął z ulgą i zabrał trzynaście ton poharatanej blachy z tego piekła, nie dostrzegłem już pomarańczowych języczków ognia.
Nagle zrobiło się cicho. Wozy bojowe zataczały szeroki łuk gdzieś na południu, daleko za barakami. Nikt nie strzelał. Ktoś obstukiwał od środka bramę Piątki, ale niczego więcej nie próbował robić. Śmierdziało prochem, a ludziom chyba powoli wracał rozsądek.
– Zabieramy się, Kasia – wycharczałem jej w ucho. – Zabieramy się stąd.
Barak numer 3 miał bramy z obu stron. Zebraliśmy się przy północnej, osłoniętej bryłą budynku przed ewentualnym ostrzałem z Piątki. Zanim BWP trzeciej drużyny zajechał przed wystawiony na ogień narożnik i zaparkował, Szamocki zdążył otworzyć wrota, zajrzeć do stojącej za nimi ciężarówki i nawet uruchomić na próbę silnik.
Star odpalił przy pierwszej próbie. Nic dziwnego: wóz do przewozu miliona dolców powinien być na chodzie.
Od dłuższego czasu nikt nie strzelał.
Tylne drzwi bewupa otworzyły się, Patrycja wysiadła, uklękła i nabrała piachu w obie garści. Przez chwilę myślałem, że to jakaś zgrywa, parodia papieża, całującego ziemię. Po bitwie każdemu może odbić.
Potem zobaczyłem, jak ściera ciemne zacieki także z przedramion i kolan.
Zrozumiałem.
Szamocki też zrozumiał, ale chyba był większym ode mnie optymistą – względnie pesymistą – więc minął ją bez słowa, wyciągnął latarkę spod narzuconej na kamizelkę czarnej kurtki i zajrzał do bewupa.
– Sztywny – mruknęła Patrycja, dźwigając się na nogi i wycierając zapiaszczone dłonie o spodnie. – Szkoda. Sama bym gnoja chętnie…
Dotknęła ostrożnie nosa. Pod spodem, na ustach i brodzie, też miała krew, ale ta, sądząc po układzie plam, była jej własna. Nie byłem pewien, czy Sławek kiedykolwiek spał z kobietą.
Ale przynajmniej nos jednej rozkwasił.
Koniec ławki połyskiwał czerwienią w blasku latarki. Widziałem kawałek hełmofonu. W środku pewnie była głowa, nie próbowałem jednak podchodzić i sprawdzać.
– Co się stało? – Szamocki przymknął drzwi, pokazał gestem, że mamy przesunąć się za budynek. Ci z Piątki nie byli tak głupi, by wychylać się i ryzykować wymianę strzałów z pojazdem pancernym, ale chyba nie o tym myślał.
Weszliśmy do magazynu. Szamocki włączył jakąś lampkę, Patrycja klapnęła na skrzynię i wyciągnęła papierosy.
– Nie widziałeś?! Pierdolony strażak się znalazł!
– Ale… czemu?
Zaciągała się dymem, nie sądzę jednak, by akurat dlatego zignorowała pytanie. To raczej Kaśkę ignorowała.
– Amunicja – powiedziałem cicho. Głośno nie chciałem: bałem się, że głos zacznie mi drżeć. – Na tej ciężarówce. Gdyby pieprznęła tak blisko baraku… Uratował chłopaków.
– Głupia cipa jestem – rzuciła z goryczą Patrycja, ni to do nas, ni do siebie. – Powinnam mu palnąć w łeb, zanim oni to zrobili. Mielibyśmy problem z głowy.
– Jesteś głupia cipa – zgodził się Szamocki. – To ciągnik siodłowy, nie byle star. Wybuch mógł się przenieść na magazyny. Byłoby po nas wszystkich. I po milionie dolarów.
– Mało mi nosa nie złamał – poskarżyła się. I faktycznie: wypuściła dym wyłącznie ustami.
– Nowy sobie zrobisz. – Zerknął na zegarek. – Stać cię będzie. No nic, w czasie się mieścimy. Chociaż tyle.
– Kurzewski nie żyje. – Nie patrzyłem na nikogo. – Zastrzeliłem kogoś, a ten skurwiel w bewupie rozjechał na miazgę jakiegoś chłopaka. Nawet jak nikt więcej… Jakie „mieścimy się”?
Tylko mi nie mów, że chcesz to ciągnąć.
– Zastrzeliłeś? – Patrycja wyłowiła to jedno.
– Chcę. I muszę – rzucił ponuro Szamocki. – Za daleko zaszliśmy, żeby się cofać.
– Jeszcze możemy.
– Tak – zgodził się nieoczekiwanie. – Ilu ich tam masz? – spojrzał na Patrycję. – Trzech?
Drobiazg. W takiej strzelaninie trzy trupy więcej… Drobiazg. – Zsunął z ramienia mocno sfatygowanego kałasznikowa. – Kto ma ochotę? Adam? Z tego lepiej nie – wskazał wzrokiem mój karabin. – Jeden trup naszpikowany pociskami beryla jakoś przejdzie. Noc, zamieszanie, nieszczęśliwy wypadek. Ale z tych pokerzystów muszą wydłubać kule od kałasza.
– Sprzątniemy ich? – zapytała Patrycja. Rzeczowo, bez żadnych widocznych emocji.
– A mamy wyjście? – Nie patrzył na nią, wpatrywał się we mnie. – Są trzy sposoby, by zamknąć ludziom usta. Szantażować nie mamy czym. Forsy się wyrzekamy. Pozostaje strzelić każdemu w łeb.
– Może… – Kaśka miała dość rozsądku, by nie kończyć.
– Nie powiedzą, bo będą wdzięczni za darowane życie? – dokończył za nią. – A ty?
Читать дальше