– Bierzemy bewupy – oznajmił z marszu. – Za kanał.
– Bewupy? Przepłyną? – Znałem odpowiedź, nim zacząłem pytać.
– Po moście. Szamocki mówi, że inaczej utkną. Pyta, czy potrzebujesz ludzi.
Powinienem złapać się za głowę, zasypać go gradem pretensji, a potem pognać po kalkulator. Ale byłem idiotą, który przewidział taki rozwój wydarzeń i nawet policzył z grubsza, co trzeba. Tylko okazał się zbyt głupi, by pociągnąć tok myślenia trochę dalej.
– Ilu się da. I zapytaj, jak chce wjechać na dźwigar.
Przy przeprawie przez kanał nie byłoby z tym problemu: wystarczyło wykopać po dwie dziury na każdym brzegu i włożyć w nie kratownice tak, by górny pas zrównał się z poziomem podłoża. Na wybetonowanym przyczółku zburzonego mostu taka sztuczka nie wchodziła w grę.
Ale nie mieliśmy wyjścia: kanał miał geometrię rowu przeciwczołgowego i było prawie pewne, że bewupy utkną między stromymi brzegami. Paradoksalnie – był po prostu za wąski. Amudarię sforsowalibyśmy bez problemu.
– Po płytach dachowych – Student wskazał barak numer 6 i pryzmę materiałów budowlanych. Większość kwalifikowała się już głównie do kategorii gruzu, ale w przypadku płyt był to gruz wielkogabarytowy, i to mi wystarczało.
– Dobra. Przywieźcie sztaplarką. – Kiwnął głową. – Pokój zawarty?
– Chyba tak. Na znak dobrej woli oddaliśmy im dyżurnego. Wciągnęli go przez okno, wciąż jest nieprzytomny. Mówią, że nie będą pierwsi strzelać. Szamocki powiedział, że jesteśmy z Frontu Demokratycznego.
Też bym tak powiedział. Front powstał pod koniec rządów Nijazowa i pierwsze bomby podkładał w imię przyłączenia kraju do NATO, Unii Europejskiej, a najlepiej od razu Stanów Zjednoczonych. Nie liczył się zbytnio na mapie politycznych ugrupowań turkmeńskich, ale zachodnie media spopularyzowały jego przywódców jako zwolenników dialogu i kompromisu.
Partyzanci Frontu zwalczali aktualne władze i deklarowali neutralność w stosunku do oddziałów NATO, które przyjechały tu, by owe władze wspierać. Dla zdobycia broni byli w stanie dokonać takiego skoku jak ten nasz, i tak jak my zadbaliby pewnie, by zminimalizować liczbę ofiar.
– A Bruszczaka przywiązaliśmy do masztu – dorzucił Student z nieskrywaną satysfakcją. – Ma dostać pierwszą kulę, jeśli spróbują wyłazić. Chłopaki mają dobrą wymówkę, by siedzieć i nic nie kombinować.
Cholera. W ogóle nie pomyślałem o poruczniku.
– Też nieprzytomny? – zapytałem z nadzieją. – Nie widział, kto go…?
– Spoko. Nie będzie z nim problemów.
Nie zdjął kominiarki, nie widziałem jego twarzy. Ale głosu czarna tkanina nie zatrzymała.
Może przez solidarność: też było w nim coś niepokojąco mrocznego.
– Widział?
– Spoko – powtórzył. – Naprawdę jest na muszce. Nie narozrabia.
O nic więcej nie pytałem. Przesiadłem się do szoferki i ruszyłem w stronę mostu.
Zanim się zjawili, ułożyłem pierwszą kratownicę. Była lekka i problemy sprawiała jedynie długość: równe dziesięć metrów. Przyczółki zerwanego mostu dzieliło najwyżej siedem.
Zyskałem trzy metry żelaznego alibi: ktoś, kto z premedytacją buduje most, powinien trochę lepiej dostosowywać go do potrzeb. Powinno mi to poprawić humor, ale jakoś nie poprawiło.
Załadowany star musiał ważyć trochę ponad dziewięć ton. BWP ważył o połowę więcej. Przy krótszym przęśle dawało to mniejszy moment zginający, a w przypadku pojazdu gąsienicowego rozkład nacisku był korzystniejszy, nie mogłem się jednak wyzbyć przeświadczenia, że moje alibi z żelaznego już lada kwadrans zmieni się w jeszcze mocniejsze – błotne. Inaczej mówiąc: cała ta prowizorka rozleci się pod bewupem, wóz pieprznie brzuchem w zamulone rumowisko znajdujące się trzy metry niżej i nasze sny o milionie dolarów skończą się raz na zawsze.
Zaczepiałem drugą kratownicę, kiedy od strony baraków nadjechał BWP. Przestrzeń za wieżą zawalono kawałkami belek. Student przywiózł też Grześkowiaka, Łobana i Młodego.
Żaden nie był związany.
– Zaczepcie linę za koniec – wskazałem przygotowaną do podnoszenia kratę. – Musi leżeć na styk z tą pierwszą.
– No już – Student potrząsnął automatem. – Ruchy.
Z liną poszło łatwo, zwłaszcza że wiązał tylko Grześkowiak, a wiatr wiał w korzystnym kierunku i asekuracji jednego pomocnika w zupełności wystarczyło. Problemy zaczęły się, kiedy przyszło do układania jezdni.
– Obciążenie ma iść na węzły. – Zdjąłem z bewupa półmetrowy odcinek belki i stuknąłem w kilka kolejnych styków górnych pasów z krzyżulcami. – Tutaj. Porozkładacie podkładki dokładnie nad nimi, jasne?
Osobiście ułożyłem pierwszą z podkładek: mój wskaźnik.
– Bez jaj. – W głosie Grześkowiaka, poza zdziwieniem i odruchowym sprzeciwem, doszukałem się czegoś mocno zbliżonego do niepokoju. – Mamy kłaść te kołki? I ktoś po tym będzie jeździł ciężarówką?
– Nie bój się, nie ty – uspokoił go Student. – Chociaż wiesz… to niegłupi pomysł.
Załapiecie się na przejazd. Wszyscy trzej. I jak wóz się spieprzy, bo coś zrobiliście nie tak, to pretensje do siebie.
Było ciemno, od betonowego rumowiska w dole zdawało się nas dzielić dwa razy więcej przestrzeni niż w rzeczywistości. Nawet abstrahując od ładunku stara, wizja upadku w tę czarną dziurę mogła przerazić. Gdyby most rozjechał się ciężarówce pod kołami, byłby to pewnie upadek połączony z obrotem, a to oznaczało rozsypane skrzynie i totalną masakrę pasażerów.
Grześkowiak bez słowa zdjął z bewupa trzy pierwsze belki, wspiął się na dźwigar, ostrożnie stawiając stopy, ruszył w stronę drugiego brzegu. Młody wziął trzy następne, stanął na krawędzi przyczółka, szykując się do podawania. Łoban w sposób naturalny, jako niepotrzebny, nie uczestniczył w pracy. Tak to widziałem.
Student widział to inaczej.
– Dawaj ten gruz – wskazał lufą glauberyta coś, co leżało w kanale. Loban posłał mu spojrzenie spode łba, postał jeszcze chwilę, ruszył w dół skarpy w tempie żałobnika idącego za trumną. – I ruchy, chłopie, ruchy.
Mógł to sobie darować: Łoban dotarł na skraj wody i utknął na dobre. Nie udawał nawet, że próbuje: trącał tylko betonową płytę stopą i stał w miejscu. Student odczekał chwilę. Potem uniósł wyżej automat.
– Szkoda czasu – rzuciłem ostrym tonem. – Biorę go do pomocy. Łoban, pakuj się do szoferki. Jedziemy po kraty.
Wystawiłem na drogę zasilaną z własnego akumulatora latarnię: do dwóch pozostałych Student raczej nie będzie strzelał, ale spacerując po kratownicach w kompletnej ciemności, ryzykowali niewiele mniej.
– Weź Młodego – mruknął Student. – Ten gnojek wyraźnie się stawia.
– Pakuj się, Łoban.
Miałem najwięcej na pagonach, żyłem o połowę dłużej, no i to ja odpowiadałem za złożenie do kupy tego cholernego mostu. Usłuchali więc. Obaj. Dopiero siadając za kierownicą, pomyślałem, że był jeszcze jeden czynnik: strach. Dryfowali ku konfrontacji, ale to nie znaczy, że jej chcieli. Chyba obu ulżyło.
Ruszyłem. Przy dziurze w ogrodzeniu pomyślałem o karabinie. Leżał między fotelami, teoretycznie jednakowo dostępny dla każdego z nas. Miałem jeszcze automat, ale czarna bluza mająca upodabniać mnie do terrorysty była na tyle obszerna, że w praktyce przestał się liczyć jako broń do szybkiego użycia.
Powinienem się bać.
– Siedzi pan w tym? Czy może tak jak my?
Mówił cicho i nie patrzył na mnie. Zawahałem się. Niejedno można było jeszcze odkręcić. Może nawet wszystko.
Читать дальше