– Nie przesadzaj. Nikt nas nie podsłuchuje.
– Łatwo ci mówić. Nie masz dzieci. – Nie próbowałem dyskutować, i dobrze zrobiłem. – Przepraszam. Ale matkowanie ogłupia. Nic, tylko się boisz, wyobrażasz Bóg wie co. – Odetchnęła głębiej. – Jest z Tomkiem. Nasze mieszkanie przepadło, nowego nie kupił… Nie tak łatwo ich znaleźć. Pomyślałam, że jak podam numer, to ci twoi kumple dojdą po nim do Zosi. A może jeszcze nie doszli.
– Rozumiem. – Nie powinienem tego mówić, ale należało jej się. – Mądrze zrobiłaś. – Posłała mi czujne spojrzenie. – Dmuchanie na zimne nikomu nie zaszkodzi. Nic jej nie grozi, ale dla własnego spokoju…
Milczała przez chwilę. Po drugiej stronie placu ktoś zamykał i otwierał drzwi Piątki.
Chyba trzeci raz z rzędu. Pewnie z winy wiatru. Dmuchało na tyle mocno, że nie potrafiłem rozpoznać, kto to taki. Zresztą gogle, kapelusz…
– Mnie zaszkodziło – powiedziała cicho Kaśka. – Palec bym sobie ucięła, żeby z nią choć przez chwilę… Najchętniej bym się urżnęła do nieprzytomności.
– Nie mamy czym – uśmiechnąłem się blado.
– Nie bój się, nawet gdyby było… Muszę być trzeźwa.
Człowiek w goglach i kapeluszu wykonał ruch, jakby wycierał szmatką powierzchnię drzwi, obejrzał się, znieruchomiał na moment. Dopiero teraz zauważyłem, że w drugiej dłoni, blisko twarzy, trzyma coś, co wygląda na doręcznego radmora. Pewnie któryś z nowicjuszy.
Jedna z instrukcji żołnierskiego BHP mówiła, by podczas burz piaskowych nie oddalać się od miejsc zakwaterowania bez nadajnika.
– Chodź – pociągnąłem ją lekko. – Bo oślepniesz od tego kurzu.
Ten z naprzeciwka też zrejterował przed niesionym z pustyni tumanem. Wróciliśmy do baraku.
*
Leżała na łóżku Grzywacza i udawała, że śpi. Albo i nie udawała: czułem, że sobie pochlebiam, wiążąc tę ucieczkę pod tarcze powiek ze swoją osobą. Chciałem położyć się obok – choć tyle – ale nie uzbierałem dostatecznie wiele odwagi.
Obcy człowiek. Sprężyny łóżka zaskrzypiałyby pod moim ciężarem, a ona uniosłaby powieki i…
Nie znalazłbym pod nimi ciepła.
Wziąłem ręcznik, poszedłem pod natrysk. Ogoliłem się czort wie po co, wyszedłem przed barak. Minęła osiemnasta, Sławek powinien zaczynać następną dwugodzinną kolejkę. Mrużąc oczy, odszukałem rozmazaną pylastą otoczką sylwetkę bewupa: stał za wykopem, w miejscu, skąd wzrok sięgał dalej.
Ruszyłem w tamtą stronę.
Sławek wyjrzał z wieży i śledził mnie spojrzeniem na dystansie dobrych pięćdziesięciu metrów. Mimo wiatru w oczy i jednoznacznej instrukcji Bruszczaka, który zabronił wychylania spod pancerza choćby czubka palca.
Wszedłem do środka przez tylne drzwi. Czekał już na końcu ławki, obok złożonego oparcia fotela dowódcy.
– Coś się stało? – zapytał.
– Nic.
Siedzieliśmy w milczeniu. Niesiony wiatrem piasek szeleścił cichutko, trąc o pancerz.
– Był ranny – mruknął. – Ten facet od Młynarczyka, wiesz… W nogę. Miał opatrunek.
– Daleko stąd go dopadł?
– No. Ze trzy kilometry, kawałek od drogi. W wąwozie. Niezła kryjówka i bronić się można. Ale chyba nie walczył. Nie znaleźliśmy broni ani łusek.
– Młynarczyk mówi, że snajper nie jest od walki, tylko od zabijania. – Znów pomilczeliśmy sobie niewesoło. – Przywieźliście ciało?
– Brus kazał zakopać. Niby że tutejsi zabrali zwłoki. Jeśli się rozejdzie, jaki numer ten świr wykręcił, można będzie przynajmniej mówić, że miał rację. Był trup, nie ma trupa, ślad się urywa. A tak to mamy chociaż twarz.
– On jest z nami?
Wyglądał na zaskoczonego.
– Młynarczyk?
– No tak – zgodziłem się. – Nie robi się czegoś takiego tuż przed skokiem stulecia.
Żandarmów mamy teraz jak w banku. – Zrobiłem sobie następną przerwę. – Cholera. Mam nadzieję, że doktorek uwzględnił go w swoim planie. Nie chciałbym mieć go przeciw sobie.
– Za tydzień idzie na urlop. – Westchnął, po czym uśmiechnął się blado. – To pewnie wtedy… Nie martw się. Uda nam się. A tobie odpadnie kłopot.
Był zbyt delikatny, by nazwać ten kłopot po imieniu. Albo zbyt zdezorientowany. Dwa razy wyżebrałem jego kolejkę przy łączu do Polski. Oddawałem potem swoje, nawet z nawiązką, ale te dwa razy to było właśnie żebranie, nie rzeczowa propozycja zamiany, i pewnie doskonale to zapamiętał. Musiałem usłyszeć głos Ilony. Poszukać w nim nutek radości, nakarmić zdychające z głodu złudzenia. Widział mnie wtedy. Oglądał faceta jak na narkotykowym głodzie.
A teraz zobaczył damskie figi suszące się obok moich i miał pewnie mętlik w głowie.
Ja oczywiście miałem dziesięć razy większy.
– Sławek… Kiedy chcą to zrobić?
– Wiem, co ja mam robić. I tyle. A ty nie? – Wzruszyłem ramionami. – No to się nie przejmuj. Na pewno nie dziś. Uprzedziliby cię. Pewnie przyszły tydzień. Dawno jej tu nie będzie.
– Ale póki co… – wskazałem wzrokiem stanowisko kierowcy. – Dasz się przejechać?
*
– Co mam robić? – zapytała z niedowierzaniem.
– Masz prawo jazdy, prawda?
– Piłeś coś? – uniosła się na łokciu i poszukała wzrokiem butelki. – Teraz mam sobie urządzać przejażdżki czołgiem?! Teraz?!
– Bewupem. – Bez pośpiechu, ale stanowczo, zsunąłem z niej koc. W baraku wciąż było ciepło, widocznie jednak zmarzła w swojej zwiewnej sukience i kiedy wróciłem, leżała przykryta aż po brodę. Przemknęło mi przez głowę, że gdybym tam, pod spodem, znalazł nagie ramiona i stanik, mógłbym go po prostu odpiąć, wleźć pod koc i kochać się z Kaśką. Może nawet byłaby mi wdzięczna. Nie rozebrała się, niestety.
– Jeden pies – warknęła.
– W bewupie jest wolant. Prawie kierownica. Reszta też podobna jak w zwykłym samochodzie. Pół godziny ćwiczeń i od biedy będziesz umiała jeździć. Wstawaj. – Na seks nie było raczej szans, ale mogłem przynajmniej wepchnąć rękę pod jej plecy, posadzić na łóżku coś tak przyjemnie ciepłego.
– Odbiło ci?!
– To jedyny pojazd, którym w razie czego możesz stąd zwiać.
– Zwiać? Chcesz, żebym…?
– Nic nie chcę. To tylko tak, na wszelki wypadek. I tak nie masz nic do roboty. No, chodź.
Będziecie trochę bezpieczniejsze. Obie.
Nie zapytała z przekąsem: „ja i Ilona?”. Usiadła na brzegu łóżka i zaczęła zapinać sandały. Na bosych stopach, które były brudne, a które mimo to wolała trzymać w łóżku całkiem obcego faceta.
*
Nikogo nie przejechała, bo nadal wiało i nikt nie wychylał nosa z baraków czy schronów.
Nie skasowała masztu, choć zabrakło jej raptem ćwierć metra. Budynki przetrwały, ponieważ między nimi a kanałem mieliśmy dobre cztery hektary pustego placu i nawet najgorszy kierowca świata zdążyłby przypomnieć sobie, jak się skręca i czym hamuje.
No i, prawdę mówiąc, nie była najgorszym kierowcą świata. Maszt znalazł się w opałach właśnie dlatego, że okazała się nadspodziewanie dobra i Sławek pozwolił jej zasuwać na czwórce w stronę bramy. Jeździliśmy na peryskopach, trochę dla wyrobienia nawyku, trochę z obawy przed Bruszczakiem, który mógł wyleźć z baraku, przebić się wzrokiem przez barierę kurzu, gogli i hełmofonu i zapytać, co do cholery, robi jakaś baba za wolantem jego wozu. Świat oglądany przez peryskopy nawet przy dobrej pogodzie wygląda inaczej, i Kaśkę wyraźnie zawiodło wyczucie perspektywy.
Żaden z nas nie skomentował wpadki z masztem. Może dlatego, że okazała się jedyną, ale raczej z powodu naszej kursantki, która sama wyskoczyła od razu z kawałem o blondynkach za kierownicą.
Читать дальше