Ilona mnie nie kocha. To całkiem dobry powód, by dać się zabić. Ludzie umierają z głupszych powodów. Dla forsy, ojczyzny, religii.
Powtórzyłem to sobie ze trzy razy. Pomogło. Poczołgałem się w stronę baraków.
Powolutku, żeby nie kurzyć. Radzieccy budowniczowie nie zadali sobie trudu wyrównywania terenu, który z samej natury był dość równy, więc było tu jak to w naturze: niby płasko, a po deszczu woda stała w tych samych co zawsze miejscach. Tu i ówdzie stawałem się niższym celem dla kogoś patrzącego z daleka.
Pełzłem, starając się nie myśleć, że dwumetrowa wysokość bewupa redukuje pewnie w całości ten efekt i tak naprawdę liczą się rzadkie kępy traw oraz pokrywający teren półmrok.
W kiepskim oświetleniu sunący powoli cień nie przyciąga tak uwagi znudzonego oka jak cień, który biegnie. Miałem wielką ochotę poderwać się i pognać sprintem, ale pamiętając o tej zasadzie, konsekwentnie sunąłem na brzuchu.
Znów mi się udało. Dotarłem do niedokończonej części baraku numer 6, przelazłem przez wysoki na metr zalążek ściany i podbiegłem do drzwi kuchennych. Na szczęście Grzywacz wyszabrował je gdzieś, nie miały więc klucza i nie dało się ich zamknąć.
Przeszedłem przez kuchnię, potem przez stołówkę. Raz czy dwa widziałem tu taką pustkę, lecz nigdy nie w zestawieniu z mrokiem nocy. Dziwne wrażenie. W głuchej ciszy buty chrzęściły jak w filmie grozy, którego bohater przemierza posępny, wymarły świat, spustoszony przez wojnę jądrową czy innego wirusa. Ostatni żywy człowiek przybył tu, by stoczyć samotną walkę z ostatnią żywą bestią. I przegrać, niezależnie od tego, kto kogo ukatrupi. Starałem się o tym nie myśleć, a jeśli już, to w kategoriach bestii właśnie i roboty do wykonania.
Blasku sączącego się zza okien było akurat tyle, bym nie wpadał na taborety. Zgarnąłem po drodze dwa, ustawiłem jeden na drugim przed przepierzeniem dzielącym jadalnię od kwatery Szamockiego, przelazłem na drugą stronę. Otworzyłem następne nieznające klucza drzwi i wąskim korytarzykiem dotarłem do dyżurki.
Była pusta, jak wszystkie pomieszczenia, ale w przeciwieństwie do poprzednich nie tchnęła martwotą. Napastnicy nie zadali sobie trudu wyłączania światła. Lampa pod sufitem, nocna lampka na stole. Monitor z zamrożonym obrazem jakiegoś pustkowia: dyżurny pewnie zatrzymał kamerę, by pogapić się na buszujące po nocy gryzonie. Paradoks: wypatrzył myszoskoczka o ćwierć kilometra stąd, a przegapił facetów, którzy weszli drzwiami i dali mu po łbie.
Na pulpicie łączności żarzyła się samotna, zielona dioda. Niepozorne maleństwo, które na dłuższą chwilę przyciągnęło całą moją uwagę.
Nie chciało mi się w to wierzyć, ale wyglądało na to, że nadajnika też nikt nie próbował rozwalać. I że świat, który jeszcze przed chwilą był dla mnie martwy, nagle znalazł się o wyciągnięcie ręki. Calutki świat. O tej porze doby nie będzie problemów z wyjściem poza lokalną sieć wojskową: u nas niedziela przed pobudką, w kraju środek nocy. Zero chętnych do rozmów i blokowania linii.
Wcisnąłem zero.
Podaj numer. Połączenia do sieci komórkowych…
Odruchowo wystukałem 091, kierunkowy do Szczecina i Stargardu. Dopiero przy piątce naszła mnie refleksja.
W „7 dniach” potrafią posiedzieć do późna, ale bez przesady: nie do pierwszej w nocy.
Więc jeśli już, to ósemka z przodu. Domowy numer Ilony.
Odłożyłem słuchawkę. Mieszka u rodziców. Zabiją mnie za pobudkę o tej porze. I będą mieli rację.
Przywołałem do głosu zdrowy rozsądek, przesunąłem stół pod zachodnią ścianę, dodałem taboret, wdrapałem się na tak utworzoną piramidę i wyjrzałem przez okno. Krótkie spojrzenie i głowa w dół: za moimi plecami było zbyt jasno.
Zlazłem na dół. Granatnik leżał na stole, obok pulpitu łączności. Nie był ciężki czy skomplikowany w obsłudze, a mimo to usiadłem na okoliczność szykowania go do strzału.
Dzięki czemu przez całą pierwszą sekundę miałem czyste sumienie.
Potem tyłek kleił mi się do krzesła już bez okoliczności łagodzących. Gdzieś za moimi plecami wóz bojowy numer 0312 lawirował między wydmami, podpełzając skrycie do kanału.
Powinienem wywalić któryś z kawałków dykty, zastępujący od wschodniej strony brakującą szybę, wleźć na górę i słuchać. By móc zawołać „stop!” w odpowiednim momencie. Tu, na dole, byłem o połowę bardziej głuchy niż Strażnik. To znaczy: jeśli zostawił otwarty właz.
Mógłbym spróbować to sprawdzić. Ale to oznaczało tylko inną formę oddalenia się od Ilony. Gapiłem się na końcówkę radiolinii, powtarzałem sobie, że to jedynie pudło wypchane elektroniką – i nie potrafiłem odejść.
Była tam, w środku. Wystarczyło podnieść słuchawkę i kilkanaście razy trafić palcem we właściwy przycisk.
Czułem, że nie powinienem tego robić. Będę przywoływał ducha, a realna dziewczyna, z krwi i kości zaprowadzi bewupa o parę metrów za daleko – i umrze.
Albo inaczej: przywołam go i usłyszę coś, od czego ja sam umrę. W Ilonie wszystko jest niezwykłe, więc i jej głos potrafi tego dokonać: zabić z odległości czterech tysięcy kilometrów.
Nie powinienem ryzykować. Nie teraz.
Podniosłem granatnik. Zacząłem wstawać. I nagle znów byłem na krześle, z komarem przełożonym w poprzek ud i słuchawką przy uchu.
Pikanie tonowego wybierania, potem, znienacka, buczenie sygnału. Gdzieś na drugim końcu świata dzwonił telefon. Nigdy w życiu go nie widziałem, nie zdążyłem zapytać Ilony, gdzie stoi i jak wygląda.
Nieważne. To pewnie i tak nie ten. Zbyt piękne. Zaraz usłyszę poirytowany głos jakiegoś łącznościowca, który poinformuje mnie, że o tej porze to się śpi lub służy ojczyźnie, a nie szturmuje wyłączoną na noc linię.
– Tak, słucham…
Ojciec Ilony. To nie on był w domu od odbierania telefonów, w naturze też zamieniliśmy raptem parę słów, ale od razu go poznałem. Bo było dokładnie jak za pierwszym razem, kiedy otworzyłem notatnik, wstukałem w uliczny automat świeżo zapisany numer i – niedoinformowany kretyn – beztrosko zapytałem, czy to mieszkanie państwa Malickich. Rzadko się zdarza, by ktoś całkowicie obcy odpowiedział na takie pytanie gniewnym warknięciem.
– Dobry… – ugryzłem się w język. Słowo „wieczór” mogło go sprowokować do ciśnięcia słuchawką o widełki. – Adam Kulanowicz z tej strony. Przepraszam, że o takiej porze… tak wyszło… Mógłby pan… to znaczy: jest Ilona?
Pytanie retoryczne, jak tamto, wtedy. Sama wpisała mi numer i nie miałem cienia wątpliwości, że mówię z tatą Malickim, ojcem panny z dzieckiem Ilony Malickiej. Ale wtedy padłem przynajmniej ofiarą ignorancji Przemka Bielewicza oraz niesprawności polskich sądów, orzekających o rozwodach tudzież alimentach. Teraz sam sobie byłem winien.
– Nie ma.
Trzeba oddać sprawiedliwość staremu Ilony: żadnej mściwej satysfakcji, żadnego odkładania słuchawki. Długo trwało, nim dotarł do telefonu, więc pewnie zafundowałem mu budzenie i nocny spacer na drugi koniec mieszkania, a mimo to stał tam nadal i czekał cierpliwie.
Naprawdę cierpliwie: zatkało mnie na ładnych parę sekund.
– Nie ma? – Tego nie przewidziałem.
– Nie ma – powtórzył. Albo jakoś łagodniej, albo może akurat ziewał. Trudno ocenić, bo też zrobił sobie dłuższą przerwę, nim dorzucił: – Pojechała do Gorzowa.
Nie miałem pojęcia, czy wie, do kogo i co tak naprawdę mówi. Ilona nie sprawiała wrażenia kogoś, kto zwierza się rodzicom ze wszystkich problemów. No i chyba nie byłem takim znowu wielkim problemem w jej życiu.
Читать дальше