– Masz okropny głos.
Ona też miała. Zdążyła się zarazić. Obudziłem nie tylko ją: także jej wyrzuty sumienia.
Zawiniła, jak to kiedyś zgodnie ustaliliśmy, samym swym istnieniem. Niczym więcej. Ale dla takiej jak ona, wrażliwej i inteligentnej dziewczyny, był to wystarczający powód, by cierpieć razem z ofiarą.
– Kłopoty – próbowałem się uśmiechać. – Jak to na wojnie. Właśnie dlatego… Na wypadek, gdyby coś się stało, chciałem ci przypomnieć, że cię kocham. – Mówiłem jej to już parę razy, częściej pisałem, ale ostatnio omijaliśmy ten temat, więc troszeczkę mnie wzięło. Musiałem pomilczeć przez chwilę. – Wiesz, stanąłem jakoś na nogi. Trochę tu zarobiłem, no i oszczędności… Wystarczyłoby na mieszkanie. Albo i domek, gdyby za miastem. Zawsze mówiłaś, że chciałabyś mieszkać na wsi. Kupiłbym ci samochód, mogłabyś dojeżdżać do pracy.
– Adam…
Widziałem jej twarz. Gdyby była wojna, gdyby powołali ją na listonoszkę i kazali roznosić rodzinom zawiadomienia o śmierci żołnierzy, robiłaby to z taką właśnie miną. Mimo pozornej kruchości była babskim twardzielem i pewnie tylko dlatego nie rozpłakała się teraz.
– Nigdy cię nie zostawię. – Czułem, że to bez sensu, ale musiałem spróbować po raz ostatni. – Nie zdradzę, nie skrzywdzę, nie potraktuję jak kogoś równego sobie. Zawsze będziesz lepsza. Kocham cię. Bez ciebie to wszystko… O kant to dupy rozbić. Nie ma sensu.
Chwila ciszy. I jej zbolały głos:
– Nie mogę z tobą być.
– Wiem. Nie teraz. Nie o to pytam. Tylko czy… kiedyś. Za rok, dwa, pięć? Czy w ogóle jest szansa… Ja poczekam. Tylko powiedz, że jest chociaż cień szansy.
Nie powiedziała. Nigdy nie udało mi się z niej wydusić słusznego skądinąd stwierdzenia, że w życiu wszystko się może zdarzyć.
– Adam… nie kocham cię. Kurwa, tak bym chciała… Ale nie. A bez tego… Tylko bym cię skrzywdziła.
– To on cię skrzywdzi.
– Tak… chyba tak. Ale jego… Kurwa mać…
Potem milczeliśmy, czekając na jakiś cud. Długo.
A jeszcze później odłożyłem słuchawkę, wziąłem granatnik i podszedłem do wyjścia.
Dałem mu jakieś pół minuty. Może całą. Nie byłem pewien, ile konkretnie.
Stałem w otwartych na oścież drzwiach i czekałem na kule. Nie jedną: zwisający wzdłuż nogi komar był wystarczająco widoczny, by zapewnić mi długą serię. Miałem nadzieję, że dobrze wymierzoną. Że Strażnik nie spanikuje i nie zgruchoce mi nią ud albo kolan – samobójcy nie bólu szukają, lecz ucieczki przed nim. Ale godziłem się i na ból.
Kiedy człowiekowi rozsypie się świat, boli trochę bardziej. I, przede wszystkim, dłużej.
Stałem w wykreślonym framugą prostokącie światła i czekałem. Najbardziej wyzywający cel w całej okolicy. Nie do przegapienia. Nie do zignorowania.
Zignorował mnie.
Powoli podniosłem granatnik. Może mnie rozpoznał i miał wątpliwości co do intencji. No więc proszę: oto moje intencje. Wpakować mu kilogram heksogenu, najpierw w pancerz, za którym się kryje, a potem w bebechy. Nic do niego nie miałem, po prostu oczekiwałem, że zachowa się rozsądnie i wyleczy mnie z Ilony garścią ołowianych tabletek.
Nie zamierzałem strzelać. Dopiero potem, kiedy mnie olał. Po kilkunastu sekundach bezowocnego czekania naprawdę przyłożyłem kolbę jak Bóg przykazał i nawet odnalazłem wzrokiem przyrządy celownicze. Tyle jeszcze dałem radę. Łez w oczach nie było wcale tak dużo, widziałem calutki granatnik i nawet słupy ogrodzenia.
Bewupa już nie. Za ciemno. Za mokro.
Opuściłem komara. Żołnierz nie marnuje ostatniego naboju. Nagle pomyślałem, że tyle mi zostało: umrzeć trochę fajniej. Po żołniersku właśnie. Z sensem.
Może miało to jakiś związek z przyniesionym ze wschodu pomrukiem silnika.
Zawróciłem. Jeszcze bez pośpiechu. Jeszcze dając im szansę: temu w górze i temu w bewupie.
Nie skorzystali. Wszedłem do baraku i zamknąłem za sobą drzwi. A potem odsunąłem się na bok, za mur. Na wypadek, gdyby skandalicznie spóźniony Strażnik wyrobił się na ostatnią chwilę i walnął serią po skrzydle ze sklejki.
Znów chciałem żyć. Troszeczkę. I chyba na krótko. Ale chciałem. Miałem coś do zrobienia.
– Kaśka?
– Jestem – odpowiedziała, kiedy tylko zwolniłem przycisk. Musiała czekać.
– Słychać was. Dajcie sobie na wstrzymanie.
Okna pokoiku Szamockiego wychodziły na wschód, Strażnik nie mógł ich widzieć.
Zapaliłem światło i przeprowadziłem szybką rewizję. Nie naszukałem się wiele: parę mebli to za mało, by porządnie schować półlitrówkę. Nie mówiąc o trzech. Odpieczętowałem pierwszą z brzegu i chlapnąłem sobie zdrowo. Potem jeszcze raz. I jeszcze.
Pomogło. Za mało, więc wróciłem do dyżurki i podniosłem kopertę. Nie wiem, czy miała ruszyć moim poczuciem obowiązku czy tym, co sam chowałem w majtkach, ale nosiła ewidentny ślad kontaktu z ciałem Kaśki i to wystarczyło. Wypychałem z głowy Ilonę i próbowałem wyobrażać sobie, jak spłacam wiadomy dług innej, czarnowłosej dziewczynie. Jej uda owijają mnie w pasie, pierś wciska się w twarz. Nie ma ich takich świetnych jak Ilona – o tamtych czułem intuicyjnie, że są naj, jak ona cała – ale na pewno wystarczą, by zetrzeć łzy.
Może warto przeżyć.
Nie myśleć o Ilonie. Statek zatonął. Teraz szalupa jest moim statkiem. Ostatnią szansą ocalenia.
Ja też jestem jej ostatnią szansą.
Alkohol dotarł do mózgu, przywrócił zdolność w miarę normalnego funkcjonowania.
Znów potrafiłem się bać. Trochę za mało, ale już o dwoje, więc jakoś wystarczyło na rezygnację z podchodzenia do drzwi i robienia z siebie żywej tarczy. Mogłem też myśleć.
Zacząłem właśnie od tej tarczy.
Baraki stoją blisko siebie. Ktoś, kto obserwuje Piątkę, nie powinien mnie przegapić.
Powinienem leżeć teraz martwy.
Zagadka.
W dyżurce pozostał sprawny nadajnik, przez który jakiś zdesperowany i obdarzony szczęściem uciekinier z Piątki mógł wezwać posiłki.
Następna zagadka.
No, ta akurat do wyjaśnienia: rezerwa na czarną godzinę. Mogliśmy wracać pieszo.
Któreś z nas mogło zostać ranne. Szamocki uwzględnił to i zadbał o możliwość wezwania pomocy. Co prawda była radiostacja w bewupie Strażnika, ale…
…ale jak dotąd 0311 faktycznie się nie popisał. Silnik zgasł, celownik chyba wysiadł, skoro nie zostałem zauważony. Rzęch?
Za dużo tych nieszczęść. Więc raczej to co zwykle: zawiódł człowiek, nie technika. Ktoś tu zaspał. Albo – kto wie? – może pękł i po prostu uciekł?
Gdybym wiedział, który to jest…
Siedziałem i wyobrażałem ich sobie, jednego po drugim. Strata czasu. Za słabo ich znałem. Teoretycznie każdy mógł zapisać się do drużyny Chudzyńskiego. Nie tędy droga.
Więc inaczej: Patrycja chyba była ze mną szczera. Przynajmniej w kwestii likwidacji Strażnika. Chciała go zabić. To pewne, bo chciała zabić nas. Zrezygnowała tylko dlatego, że byłem jej potrzebny – właśnie jako zabójca. I nie chodziło raczej o usunięcie zbyt kosztownego wspólnika. Za dużo ryzykowała. Mogłem przecież postawić krzyżyk na Kaśce, zerwać się ze smyczy i narobić znacznie większych kłopotów. Czyli bała się go. Naprawdę.
Który z chłopaków Bruszczaka mógł napędzić jej takiego stracha? Komu mogło odbić tak, by zarzynał złotonośną kurę? Tylko dlatego, że okazała się gołębiem i jaja będą mniejsze? A najwyraźniej Strażnikowi odbiło. Dowód jest banalnie prosty: mieliśmy go zabijać z dwoma nabojami w garści. Przy czym Patrycja nie umiała strzelać, a ja mogłem w ogóle nie dotrzeć do swojego.
Читать дальше