Martwiła się.
– Pogadam z nim.
– To na nic. Nie odezwie się do ciebie.
– Powiem, jak było. Że forsa…
Urwałem, przenosząc spojrzenie na płonący wóz. To dziwne, ale dopiero teraz przypomniało mi się, że poza trójką naszych niedoszłych zabójców jechały nim pieniądze.
Mnóstwo pieniędzy. Dwie trzecie z miliona dolarów. Cholera.
– Daj spokój. Student zaklinał się, że jaja ci wyrwie. Jak teraz oboje zaczniemy przekonywać Strażnika, uzna, że od początku kręciliśmy. To po pierwsze. A po drugie, na ciebie nie ma haka. Nie musisz tam wracać. Wiem: ranni – uprzedziła ewentualny protest. – Ale to nie taki facet. Nie wmówisz mu, że zaryzykujesz życie i pieniądze dla jakichś tam rannych. Wie, że nie musisz jechać przez bazę, więc nie odezwie się do ciebie.
– Dlaczego?
– Bo to, kurwa, jego atut! – Chyba ją w końcu zirytowałem. – Nie rozumiesz? Wy jego albo on was! Dopóki nie wiesz, kto na ciebie poluje, jesteś z góry przegrany!
– Niby dlaczego mam nie wiedzieć? – Nie dałem rady odcedzić całej ironii, choć się starałem. – Przecież mi powiesz.
– Nie powiem ci – warknęła.
– Dlaczego?
– Bo to moja dodatkowa polisa na życie. Jak coś mi się stanie… Rozumiecie.
Liczba mnoga była uzasadniona: nadal trzymała się reguły, że rozmawiamy na fonii.
Niegłupia taktyka, biorąc pod uwagę, że to Kaśka miała kaem, armatę, sprawny wóz i w ogóle wszelkie możliwe atuty.
Aha – i Ilonę w charakterze drzazgi w tyłku. BWP ważył trzynaście ton, mógł nas zabić na parę sposobów i odjechać, unosząc przeszło pół miliona złotych, ale na miejscu Patrycji trochę bardziej bałbym się właśnie tej drzazgi.
– To co właściwie proponujesz? – zapytałem.
– Dużo przeciwpancernych wam zostało?
– Jeden. – Nie była czołgiem, nie widziałem więc potrzeby ukrywania przed nią tej informacji. – Bo co?
Musiałem poczekać chwilę na odpowiedź. Za to okrasiła ją uśmiechem.
– Nawet lepiej. Łatwiej mi uwierzycie – wyjaśniła. Po czym, już bez uśmiechu, dodała: – Nie zabiję nikogo. Oboje jesteście mi potrzebni.
– Do czego?
– Kaśka na kierowcę. Jeden nabój to też coś. Może akurat. A ty… ty do granatnika.
– Słucham?
– Nie mam ćwierci miliona. Nawet gdybym wam zabrała wszystko, to i tak… Więc muszę zabić tego głupiego palanta. Wy też musicie go zabić. Proste. Jedziemy na jednym wózku. Znów, jak na początku.
– O ile mówisz prawdę. – Nie skomentowała tego. – Niby dlaczego mamy ci wierzyć?
– Ty? – schłodziła głos. – Bo masz lufę przy głowie.
– Złapał Kozak Tatarzyna… Wiesz, co zrobi Kaśka, jeśli mnie zastrzelisz.
– No. Chyba wiem. Chociaż nie na pewno. – Zdałem sobie sprawę, że mówi do radia. – Nie jest morderczynią. I nie umie obsłużyć wieży. A rozjechać człowieka czołgiem… Brr. Do końca życia by jej się śniło. Ale nie w tym rzecz.
– A w czym? – Coś mi mówiło, że wolałbym nie wiedzieć.
– Nie zabiję cię. Masz biodro, kolana… Dużo miejsc, które bolą. – Odczekała chwilę. – Przykro mi. Naprawdę cię lubię, Adam. Nie zmuszajcie mnie do tego.
Zwolniła przycisk. Oczekiwałem histerycznych okrzyków Kaśki. Może błagań, może gróźb. Zaskoczyła mnie.
– O jakim haku mówiłaś? – zapytała nienaturalnie spokojnym głosem. Patrycja, chyba nie mniej ode mnie zdziwiona, dość późno przypomniała sobie o przełączniku.
– Haku?
– Powiedziałaś, że na Adama ten facet nie ma haka. Zrozumiałam, że na ciebie… O co chodzi?
Patrycja zwlekała z odpowiedzią. Nic dziwnego: negocjowaliśmy o najwyższe z możliwych stawek.
– Mariusz ma być w bazie pierwszy – podjęła w końcu decyzję. – Nocuje u artylerzystów.
To pół godziny jazdy.
– Dlaczego? – zapytałem.
– Boi się o mnie – powiedziała cicho. Chyba była zakłopotana. Chyba pierwszy raz, odkąd ją znałem. – Mówiłam, że to bez sensu, ryzykowne, ale… Wiesz, ktoś mógł zostać ranny. A to w zasięgu radia. W razie czego…
– Rozumiem.
Naprawdę rozumiałem. Gdybym wpakował Ilonę w taką kabałę jak on Patrycję, sfingowałbym awarię sanitarki metr za szlabanem – i pieprzyć konsekwencje. I tak trzymał się dość daleko. No, ale ostatecznie w grę wchodził strach o pocerowaną dziwkę, a nie najbardziej seksowną kobietę świata.
– Wezwie go, a Mariusz przyjedzie. – Wzięła się w garść, jej głos stwardniał. – Sam, najwyżej z kierowcą. I ten skurwiel go zastrzeli. Jak nie zamelduję się z pieniędzmi, zrobi ze mnie wdowę jeszcze przed ślubem.
Zwolniła przełącznik, jakby przewidując, co usłyszy.
– Kochasz go? – Kaśka też wystarała się o rzeczowy ton.
– A jak myślisz? – rzuciła gorzko Patrycja. – Ilu lekarzy, twoim zdaniem, chciałoby żenić się z kurwą?
Czekałem na ciąg dalszy. Kiedyś bym nie czekał – ale poznałem Ilonę i dowiedziałem się, że życie niekiedy naprawdę przypomina bajkę, a w przyrodzie faktycznie występują dorosłe, rozsądne skądinąd kobiety, które lecą na miłość, a nie obrączkę, pozycję społeczną czy forsę.
Ilona zmarszczyłaby brwi i powtórzyła pytanie, opatrując je pewnie jakimś pieprznym i zgryźliwym komentarzem.
Kaśce taka odpowiedź najwyraźniej wystarczyła.
Pomyślałem, że nigdy nie zastąpi mi tamtej, szarookiej. I zabolało tak, że nie próbowałem krzyczeć, kiedy właz bewupa o numerze taktycznym 0312 przesunął się na bok, a ze środka zaczęła gramolić się na pancerz jasna sylwetka w za dużej, czarnej kurtce.
Przenosiły Lechowskiego we dwie: Patrycja popisała się taktem i schowała pistolet do kabury, ale nie zgłupiała do tego stopnia, by rozwiązywać mi ręce. I dobrze. Byłem zły na obie; patrząc, jak się męczą, czułem się troszkę lepiej. Wielkich wyrzutów sumienia nie miałem:
Lechowski konsekwentnie nie odzyskiwał przytomności. Wywlekły go ze stanowiska celowniczego i ułożyły z powrotem na ławce. Leżącemu na podłodze Szamockiemu nie podeptały chyba głowy.
– Musimy schować forsę. Kaśka, prowadzisz.
Patrycja usadziła mnie w fotelu dowódcy, nałożyła hełmofon. Sama zajęła miejsce w wieży. 0313 jakoś nie wybuchł.
Wróciliśmy nad kanał.
– Wysiadaj, Kaśka. A ty, Adam, nic nie kombinuj.
– Zakop obok coś żelaznego – poradziłem, zastanawiając się, czy dobrze robię. – Łatwiej znaleźć.
Wysiadły obie, ale kombinować nie próbowałem. Nie zamierzałem kaleczyć sobie nadgarstków bezowocną szarpaniną. Nawet gdybym się uwolnił, pozostawała Kaśka w roli zakładniczki – a tego już nie przeskoczę.
Na chwilę mignęła mi sylwetka dziewczyny z łopatą na ramieniu. Patrycja nie wyglądała na ekscentryczkę, która wybiera się nad kanał, by akurat tam kopać groby dla swych ofiar, ale mimo wszystko przez następne kilka minut podświadomie nasłuchiwałem odgłosu wystrzału.
Naturalnie wróciły obie, całe i zdrowe.
– Teraz prościutko na wschód. Równy kilometr.
Może omówiły to, kopiąc, a może w Kaśce odezwał się zawodowy geograf, mający w małym palcu wszelkie niuanse związane z układami współrzędnych. W każdym razie nie odzywały się więcej. Wóz jechał, potem skręcił i znów jechał, prosto jak po sznurku. W końcu stanął, dokładnie na krawędzi piaszczystej drogi, a Patrycja spisała stan licznika. Przemknęło mi przez myśl, że o jeden raz za mało – powinna o tym pamiętać w momencie, gdy skręcaliśmy – ale nie zamierzałem komentować. Zwłaszcza że Kaśka chyba nie oszukiwała: tysiąc metrów na wschód, reszta na północ. Mieliśmy szczęście, wjeżdżając niemal dokładnie na skalny pagórek, który był tu milion lat temu i będzie jeszcze długo, więc na tym skończyło się zadanie z geometrii.
Читать дальше