Oberwałem po boku i biodrze skrajem gąsienicy, może deklem któregoś z kół nośnych.
BWP nie miał niczego więcej, czym mógłby mi przywalić, nie rozjeżdżając równocześnie na miazgę. Czyli – jakimś cudem – w ostatnim momencie znalazłem się poza jego obrysem. Minął mnie. Skręcił. Ale teraz, unosząc twarz, znów zobaczyłem przed sobą jego klinokształtny pysk.
Cofał się, obracał i ustawiał frontem do mnie. Nie trafił, więc teraz poprawi.
Naprawdę tak to widziałem. Całkiem długo. Skandalicznie długo, biorąc pod uwagę, że niemal od razu zauważyłem też tego drugiego.
Stał na lewo ode mnie, rozhuśtany jeszcze, może od impetu zderzenia, może pod wpływem zrzuconego właśnie balastu. Oba wozy zjechały pewnie z tej samej taśmy fabrycznej i przednią krawędź uformowanego w klin pancerza miały na identycznej wysokości, Kaśka musiała jednak wdusić hamulec tuż przed zderzeniem i to 0312 zanurkował nosem w dół o te decydujące centymetry. Resztę załatwił kształt kadłubów i impet, z jakim na siebie najechały.
Wóz Patrycji nasunął się na zawalidrogę, przyduszając jego przód i waląc w naturalne dłuto najpierw błotnikiem, a potem prawą gąsienicą. Gąsienicę oczywiście trafił szlag, ale chyba daleko mniej spektakularnie niż koło napędowe – przypominało teraz raczej jakiś fantazyjny kwiat, wykonany przez nowoczesnego artystę metaloplastyka niż element układu jezdnego.
Wszystko to i widziałem, i nawet rozumiałem – tylko na wyciąganie wniosków zabrakło zimnej krwi. Gdybym miał jej trochę więcej, pognałbym na czworakach w dokładnie przeciwnym kierunku: ku drzwiom naszego bewupa.
Strach przed zmiażdżeniem odepchnął mnie w prawo, byle dalej od stalowych bestii.
Odbiegłem, najpierw na czworakach, potem już na nogach, zaledwie kilka metrów, ale to w zupełności wystarczyło.
BWP Kaśki ryknął głośniej i zaczął się cofać. W tym drugim, wciąż tu i ówdzie pokrytym płomieniami, odskoczył właz kierowcy. Dostrzegłem wstęgę zerwanej gąsienicy, a zaraz potem – ludzką sylwetkę, wytaczającą się zza rozhuśtanych tylnych drzwiczek.
Młody był już za daleko, by na niego szarżować. I za blisko, by mnie przegapić. Zresztą chyba tylko dlatego wysiadł – bo tu byłem.
Zaczął strzelać, nim jeszcze dobrze stanął. Patrycja, zrywając z głowy płonący hełmofon, gramoliła się z włazu.
Trzynabojowa seria z beryla warknęła gdzieś obok mego ucha, a Młodego obaliła na wznak. Dobrze przebite, a potem dobrze opatrzone udo, odcięte zapewne opaską uciskową, zawiodło jako podpora. Zanim pozbierał się, usiadł i wygarnął następną trzynabojówką, odbiegłem parę kroków i runąłem za najwyższe z pobliskich wzniesień.
Tym razem mnie osłoniło. Poderwałem głowę. Młody, cholernie niezdarnie, podpierając się kolbą, wstawał z ziemi. Patrycja krzyczała. Nasz wóz, oddalony od 0313 o kilkanaście metrów, przestał się cofać, ale też ani o milimetr nie poruszył wieżą. Lufy armaty i sprzężonego z nią kaemu spoglądały gdzieś daleko za prawą burtę staranowanego przeciwnika. Gdyby Lechowski zaczął obracać je już teraz…
Wiedziałem, że nic z tego. Wciąż mieli jeden nabój przeciwpancerny. Użyliby go, gdyby faktycznie w grę wchodziła załoga, a nie samotna dziewczyna przy wolancie.
Młody strzelił, bardziej z biodra niż z ramienia. Znów wymuszona przez ogranicznik seria trzech pocisków. Poszły górą. Nawet nie schowałem głowy, całkiem jakbym wiedział. Górka, za którą się kryłem, była niziutka, musiałbym przylgnąć twarzą do ziemi… Nie umiałem tak. Leżeć, nasłuchiwać kroków, dotyku lufy na karku? Nie umiałem. Już lepiej tak: z daleka, trochę jak w walce, od kuli w twarz.
Krzyk Patrycji. Beryl wędrujący do góry, bezwładna noga, ciągnięta z uporem na plac kaźni. Strzelił. Zakotłowało piachem, któraś z kul musnęła mój hełm. Młody zrobił parę kroków, zatrzymał się, podniósł karabin, złożył się do strzału, pierwszy raz porządnie, jak na szkoleniu.
Był bez hełmu i kiedy kula przebiła potylicę, impetu wystarczyło jej jeszcze na wypchnięcie z oczodołu lewego oka. Nie widziałem samego rozbryzgu tkanek, ale potem, gdy zadziwiająco powoli obracał się i padał, odblask fosforowego ognia zamajaczył na wypełnionej czerwienią dziurze.
Wieża 0312 zaczęła się obracać. W końcu.
Nie, wróć – nie wieża. Cały wóz. Kaśka w końcu zorientowała się, w czym problem, i nawet zareagowała prawidłowo, ale byliśmy beznadziejnie spóźnieni.
Patrycji nikt nie wbił bagnetu w udo. Nie zważając na pełzające po blachach płomyki, przetoczyła się przez krawędź kadłuba i w kilkunastu długachnych susach znalazła się obok mnie. Miała trochę ułatwioną sprawę, bo wybiegłem jej na spotkanie – ale i tak mi zaimponowała refleksem. Bardziej dla postawienia kropki nad „i” niż z rzeczywistej potrzeby kopnęła w bok karabin Młodego. Od początku miała do niego bliżej, no i to ona, nie ja, zaciskała w dłoni pistolet.
– Żadnych numerów! – warknęła. Jeszcze dwa kroki i miałem ją za plecami. – Zatrzymaj tę sukę! Radio!
Prawda, radio. Chyba świadomie wypchnąłem je z pamięci. Spanikowany głos Kaśki to marny akompaniament do walki o przeżycie. Zresztą gdyby usłuchała mnie i wiała grzecznie gdzie pieprz rośnie, od dawna nie byłoby jej w zasięgu radmora.
Uniosłem dłoń, ale nie musiałem używać przełącznika. Toczący się w naszym kierunku BWP znieruchomiał wcześniej.
Mądra dziewczyna.
– Do wieży! – mimo wszystko użyłem radia. – Strzelaj, Kasia!
Oberwałem rękojeścią WIST-a po łbie, na szczęście przez hełm i raczej ostrzegawczo niż na serio. Upadłem jednak na kolana. Patrycja, przyklejona do moich pleców, wylądowała mi na łydkach. Poczułem ucisk lufy na karku.
– Odwołaj to!
– Spadaj!
– Bo ci łeb odstrzelę!
– Spadaj, dziwko!
Nie spadła, przynajmniej z moich łydek. Mogłem próbować ciosu łokciem, ale wolałem nie ryzykować: lufa pistoletu tkwiła pewnie między kołnierzem kamizelki a okapem hełmu.
Po paru sekundach strąciła mi zresztą z głowy aramidową skorupę. Słusznie. Zakładnik nie powinien być za bardzo kuloodporny.
– Na ziemię. Morda w piach.
Położyłem się posłusznie. Leżąca żywa tarcza jest gorsza od klęczącej. Ciągle miałem nadzieję, że Kaśka usłuchała i za chwilę oboje z Patrycją zajrzymy w otwór karabinowej lufy.
Armata się nie liczyła, ale dobrze ulokowana seria z pokładowego kaemu…
– Ręce za siebie, Adam. Chyba że wolisz kulę w łokciu.
Wolałem pęta na nadgarstkach. Miała w kieszeni samozaciskową taśmę z gotową pętlą, więc robota poszła jej sprawnie i bez stwarzania mi pokus. Nie stawiałem oporu, bo ani przez sekundę żadna z moich kończyn nie miała szansy w wyścigu z kulą. Leżałem na brzuchu i zerkałem, co robi Kasia.
Wyglądało na to, że nie robi nic. Wóz stał nieruchomo i czekał czort wie na co.
Cholera by ją wzięła, idiotkę jedną.
Patrycja, opierając się lewym łokciem o moje plecy, sięgnęła prawą dłonią po nadajnik.
Pistolet powędrował chyba do kabury. Stać ją było na odrobinę nonszalancji.
– Słyszysz mnie? – pstryknęła przełącznikiem. – Musimy pogadać. Nie ruszaj wieży, a wszyscy przeżyją.
Silnik 0313 zgasł, ale warkotu jednego w zupełności wystarczyło, bym zrezygnował z prób wykrzykiwania poleceń.
– Czego chcesz? – zapytałem, nie siląc się na wykręcanie głowy.
– Uratowałam ci życie.
Prawda. Tej serii Młody by już raczej nie zmarnował.
– Dzięki – burknąłem.
Читать дальше