BWP Studenta jechał za szybko. Prawie przeciąłem mu drogę, lecz zabrakło mi kilkunastu sekund i od razu stało się jasne, że ucieknie. Pomknie na północ, zniknie, nim wypatrzę kadłub, złożę się porządnie do strzału, wezmę poprawkę na ruch. Nawet gdybym przeżył. A nie powinienem. Wozem rzucało, kule chybiały, jednak wciąż przelatywały nie dalej niż o metr, półtora. W końcu któraś trafi.
Zatrzymałem się i strzeliłem. Kilka wirtualnych wieżyczek przed tę realną, plującą ogniem. I niżej. Tam, gdzie – na moje wyczucie – znajdzie się środek kadłuba, kiedy trajektoria pocisku przetnie się z kursem wozu.
Potem padłem na kolana. Powinienem na twarz, ale chciałem wiedzieć. Klęska czy triumf?
Nie dowiedziałem się.
Kula eksplozji połknęła wieżyczkę. Sam wóz jednak, nagle widoczny, oblepiony plamkami ognia, skręcił płynnie w moją stronę. Patrzyłem z niedowierzaniem, jak wychodzi z łuku i sunie prościutko na mnie.
Dźwignąłem się na nogi. Nawet nie tak szybko. Mogłem szybciej. Zmusiłem się, by tego nie robić. Od samego początku, odkąd tylko zaświtał mi w głowie pomysł tego wariackiego polowania, szykowałem się na tę chwilę. Nie tak miała wyglądać; powinienem teraz uwijać się, ładując RPG kolejnym nabojem – ale czułem, że do tego dojdzie. Do bezpośredniej, fizycznej szarży góry żelastwa, przed którą będę musiał uskakiwać. Jak toreador przed bykiem. Dobry toreador stara się sprawiać wrażenie mniej ruchliwego, czeka z unikiem do końca, więc i ja czekałem. Na szczęście krótko. Nie musiałem rozmyślać o tym, że właśnie zostałem bez szpady i każdy unik to jedynie odroczenie wyroku.
Sunąca trzydziestką klinokształtna morda bewupa była o kilkanaście metrów ode mnie, kiedy skoczyłem w prawo. Tak jak przypuszczałem, Patrycja zareagowała i niemal od razu ściągnęła wolant. Wozem zarzuciło. Przebiegłem ze trzy kroki, wyhamowałem, wbijając piętę w piach, odbiłem się, pognałem w lewo. Udało się. Znów skręciła, ale wywinąłem się gąsienicy.
Zabrakło jej ćwiartki metra.
Gdybym miał amunicję, mógłbym teraz spróbować załadować granatnik. Jakoś go nie zgubiłem. Może właśnie tego bała się Patrycja. Zamiast odjechać, zawrócić i z dystansu kilkudziesięciu metrów wystartować do następnej szarży, wdusiła hamulce. Zorientowałem się w porę, pobiegłem za bewupem.
Pozostać w martwym polu. To jedyny sposób: cały czas być gdzieś, gdzie mnie nie widać albo, przynajmniej, dokąd nie da się szybko dojechać. Z boku, z tyłu, blisko ziemi. Ich wieża płonęła, podobnie jak spore połacie stropu kadłuba. Nikt stamtąd nie strzeli. Nie widziałem dziury wypalonej przez strumień kumulacyjny, ale ten ogień dowodził, że dostali. Czyli po Studencie. Jeśli nawet nie zginął, na pewno nie nadawał się w tej chwili do niczego.
Wóz na razie nie stanowił zagrożenia. Toczył się wolno, skręcał, dotrzymywałem mu tempa. Nie doganiałem, ale też nie zostawałem w tyle. Przyszło mi do głowy, by spróbować dopaść klamki, otworzyć drzwi. Tylko które? I co dalej?
Mieli broń. Karabiny, pistolety. Młody rzucał granatami. No właśnie: Młody.
Nie widziałem go. Dachowe włazy nad przedziałem desantu były pozamykane. Czy wybuch głowicy mógł spowodować opadnięcie uniesionej pokrywy? Jeśli tak, to miałem z głowy Młodego. Ale mógł schować się do środka wcześniej, gdy stało się jasne, że odjeżdżają. Mógł miotać się teraz po ciasnym wnętrzu, wyglądając przez peryskopy i szukając mnie gorączkowo.
Biegłem za bewupem, wypatrując wpychanej w gniazdo strzeleckie lufy. Wciąż nie rzucałem swego RPG. Przestał być bronią, ale trudno mierzyć się ze smokiem, mając całkiem puste ręce.
Patrycja zatrzymała wóz, zaczęła go obracać wokół nieruchomej, prawej gąsienicy.
Dopadłem lewej, umykającej mi strony szerokiego zadu, chwyciłem za klamkę. Szarpnąłem.
Drzwi odskoczyły, zawisły na skośnych zawiasach. W środku było ciemno: albo wyłączyli oświetlenie, albo część elektryczności im siadła. Nie widziałem niczego, BWP wciąż się obracał, próg umknął mi sprzed nosa. Ktoś krzyknął. Potknąłem się, zawisłem jedną ręką na klamce.
Błysk z przodu. Wystrzał. Niecelny: rykoszet sypnął iskrami z ościeży. Patrycja wypaliła drugi raz, znów pudłując. Niełatwo pogodzić strzelanie przez ramię, choćby i z WIST-a, z prowadzeniem wozu. Wypuściłem klamkę, padając na kolana. Prawa gąsienica dołączyła do lewej, tylna ścianka kadłuba zaczęła się oddalać. A górą, przez właz wieżyczki, ktoś gramolił się na zewnątrz.
Nie było dymu, kurzu też niewiele. W świetle księżyca kikut urwanego ramienia zdawał się lśnić perłowym różem. To po tym rozpoznałem Studenta: po ręce, której nie było. On jeden mógł oberwać tak paskudnie. Dostali przed chwilą, widocznie nie w wieżę, tylko niżej. Przez piach, jak przedtem, od Francuzów. To osłabiło strumień i pewnie ocaliło pozostałą dwójkę.
Próbowałem dogonić przyspieszającego bewupa. Tym razem prawe drzwi: przez lewe co parę sekund wylatywała kula. Student, chwiejąc się i walcząc z osłabieniem, próbował wyjąć peem z kabury przy udzie. Udało mu się w końcu. Lewa ręka, prawe biodro – ale dokonał tego.
Twardziel.
Dopadałem już klamki, kiedy któraś z kul Patrycji rąbnęła mnie w naramiennik kamizelki. Zabolało, ale gorzej, że podziałało jak cios pałką: wypadłem z rytmu, potknąłem się, omal nie zgubiłem granatnika. Bo wciąż ściskałem go w wolnej ręce. Nie wiedziałem po co.
Dowiedziałem się kilka sekund później i kilkanaście susów dalej. Znów doganiałem umykające drzwi, kiedy nagle same skoczyły mi na spotkanie. Oberwałem blachą po wyciągniętej dłoni. Skrzydło pomknęło dalej, ustawiając się w zwisie równolegle do burty.
Chyba omal nie pociągnęło za sobą Młodego. Nie spodziewał się mnie tak blisko. No i nie był w najlepszej kondycji. Jednej ręki potrzebował do otwierania drzwi, druga bardziej zastępowała przebite udo, niż dźwigała karabin. Z nosa płynęła krew: pewnie efekt skoku ciśnienia, wywołanego wybuchem.
Trochę potrwało, nim zdołał odzyskać zachwianą równowagę i chwycić beryla oburącz.
Dostrzegłem unoszącą się lufę, ale byłem już wtedy bliżej, no i też trzymałem rurę granatnika w obu rękach. Wypchnięta do przodu trochę rozpaczliwym wyrzutem, ugodziła Młodego w czoło.
Dostatecznie mocno, by runął na plecy. Karabin pociągnął za sobą, co akurat nie miało wielkiego znaczenia: gdyby wypadł mi pod nogi, pewnie i tak nie zatrzymałbym się, by go podnieść.
Słusznie lub nie, wbiłem sobie do głowy, że jeśli raz odpadnę od wozu, będzie po walce. Zabiją mnie. Zastrzelą z daleka, rozjadą, szarżując z dużą prędkością, rzucą granat. Nie dadzą mi drugiej szansy. Nawet sama Patrycja sobie poradzi. Jeśli tylko pozwolę jej chwilę pomyśleć.
Biegłem więc dalej.
Byłem całkiem blisko, wyciągnięte do przodu palce wyczuły już nawet metal. Chwyt, wybicie i wciągnę się do wnętrza. Potem… Nie wiedziałem, co potem: karabin Młodego, jakiś granat czy po prostu gołe pięści. Nie zdążyłem pomyśleć.
Student w końcu doprowadził peem do stanu używalności i strzelił mi w czoło.
Upadłem głównie z wrażenia: hełm nie tylko wyhamował impet pocisku, ale i zredukował wstrząs do czysto psychicznego. Sztywna, osadzona na elastycznej wykładzinie skorupa spisała się dużo lepiej od pozbawionej stalowych wkładów kamizelki. Mogłem się o tym przekonać w chwilę później, gdy próbowałem się zerwać z ziemi i kiedy Student wpakował mi drugą serię.
Читать дальше