Pocisk nadleciał nie wiadomo skąd i rozwalił nam tylną część lewego błotnika. To znaczy: próbował rozwalić burtę, tyle że mu się nie udało. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu i oberwaliśmy odłamkowym.
Właz miałem już zamknięty, ale i tak serce podskoczyło mi do gardła. Huk był dość przerażający, coś tam się zapaliło, nie ognia jednak się bałem, lecz nagłego zwrotu. Jeśli zerwało gąsienicę, tak to się skończy: bezradnym piruetem w miejscu i równie bezradnym czekaniem na zagładę. Nie zdążę niczego zrobić. Zanim w ogóle zorientuję się w kierunkach świata, Student poprawi i…
Wóz mknął, podskakiwał na nierównościach – i nie zamierzał skręcać.
Mijały sekundy. Wiele. Dziesiątki.
Czerń z tyłu i żadnych rozbłysków.
Dostrzegłem przemykającą obok beczkę. Czort wie którą. Wcześniej żadnej nie zauważyłem.
Kaśka zaczęła zwalniać.
– Szykuj się! – krzyknęła.
O jasna cholera… Już? W panice omal nie skoczyłem w dół, w stronę lewej, zajętej przez rannych części przedziału desantowego. Byłoby szybciej, tyle że wylądowałbym na piasku z gołymi rękoma.
– Jedź! – zawołałem. – Dodaj gazu!
Ryzykowałem połamanie paru kości więcej, ale uznałem, że warto. Student nie powinien wypatrzyć wozu. Z myślą o takim czarnym wariancie powyrzucałem beczki – miały podsunąć mu odpowiedź na pytanie, dlaczego uciekamy z otwartymi drzwiami – wolałbym jednak nie sprawdzać skuteczności pomysłu. Raz obudzona podejrzliwość może nie poprzestać na wizji beczek-pułapek, które jakoś tam eksplodują, gdy 0313 na nie najedzie. Drzwiami wysiadają zwykle ludzie i gdyby skojarzenia poszły w tę stronę, mój plan mógłby wziąć w łeb. Każda dodatkowa sekunda wolnej jazdy mogła też skutkować strzałem. Musiałem podjąć ryzyko.
Zjechałem z wieży, chwyciłem się uniesionej pokrywy. Dobrze. Ślizg na ławkę, zamknąć właz, głowa w dół, chwyt za granatnik, bieg na tył wozu. Dopiero wypychając rękę w asekuracji przed rozkołysanymi drzwiami, zauważyłem, że płoną. Wewnątrz miały zbiornik, wypełniony już tylko oparami, ale nadal gościnny dla ognia.
– Hamuj!
Nie pomyślałem, że to rozhuśtane cholerstwo zareaguje dokładnie tak jak moje ciało i niesione siłą bezwładu rzuci się na zwalniający wóz. Na szczęście o własnym ciele pomyślałem.
Zaparłem się solidnie i kiedy runąłem głową do przodu w malejący otwór, impetu wystarczyło i na mnie, i na blaszanego zawalidrogę. Próbował przydusić mnie do tylnej ścianki i podpalić, nogi miałem już jednak za progiem i grawitacja opowiedziała się po mojej stronie.
Grzmotnąłem o ziemię, najpierw lewym kolanem, potem lewym barkiem, plecami, biodrem – czort wie którym – znów jakąś nogą, brzuchem, znów ręką, plecami… Nie wiem, ile razy mnie przeturlało. Kiedy świat w końcu znieruchomiał, nie udało mi się wypatrzyć granatnika. Kurz, dym, mrok, słabnący ryk silnika – i nic więcej. Dźwigałem się z trudem, próbując wypędzić z głowy paniczną myśl o pozostawionej w przedziale desantowym broni.
Miałem ją w ręku, ani przez ułamek sekundy o niej nie zapomniałem – prawdę mówiąc, nie myślałem o niczym innym, jak o kończynach połamanych tym żelastwem – a jednak niemal udało mi się uwierzyć, że odjeżdża bewupem.
Zerwałem się, przebiegłem parę kroków i wyrżnąłem jak długi, gdy stopa trafiła na coś okrągłego, co umknęło spod niej jak lód spod łyżwy nowicjusza.
Widoczność wciąż była żadna, ale na szczęście pospiesznie sklecony pakiet rozpadł się dopiero pod koniec twardego lądowania i wszystko leżało obok siebie. Ładunek miotający, na którym wywinąłem orła, torba z resztą amunicji, sam granatnik. W ramach zbierania poobijanych kości wymacałem je i podniosłem się z ziemi już jako pełnosprawny wojownik.
O ile ślepca można określić tym mianem.
Dopiero biegnąc w prawo, w stronę wydm, zdałem sobie sprawę, że nie mam noktowizora. Ot tak, po prostu: nie mam. Może spadł, kiedy wyskakiwałem, może zostawiłem go w wozie, odrzucając nieświadomie, gdy Student zaczął strzelać, albo zahaczając o coś.
Cholerstwo ważyło z kilogram – a ja nawet nie zauważyłem, kiedy przepadło.
Zdołowałoby mnie to – gdybym miał czas się martwić. No i gdyby nie odkrycie, że w środku zasłony dymnej wzmacniacz światła i tak niewiele by mi pomógł.
Inna sprawa, że ta pocieszająca myśl pojawiła się później: kiedy rozpędzone nogi przeniosły mnie przez pierwsze wysokie na pół metra wzniesienie, kolana ugięły się same, a ręce wydźwignęły na ramię rurę granatnika. Musiałem spojrzeć w celownik i zobaczyć zielonkawą nicość.
Odbiegłem kilkanaście metrów od śladu gąsienic, ale okazało się, że to za mało. Po prawej noktowizor wychwytywał mętne zarysy krzewów i piaszczystego stoku, jednak reszta świata przesłonięta była gęstą chmurą dymu. Południe też. A właśnie od południa narastał warkot silnika.
Klęczałem za płaskim pagórkiem, zastanawiając się gorączkowo, czy nie pobiec z powrotem. Oczami wyobraźni widziałem bewupa Studenta mknącego po naszych koleinach – gdybym stanął na tak wytyczonej trasie, sam najechałby mi na lufę. Żadnego kombinowania, żadnych poprawek. Jeden ruch palca i po kłopocie.
Kuszące.
Ale jeśli chybię albo po prostu zauważą mnie pierwsi… Żadnych szans na poprawkę. Tu, za wzniesieniem, w sąsiedztwie wyższych wydm, miałem je, przynajmniej teoretycznie. Nie musiałem stawiać wszystkiego na jedną kartę.
Spudłuję i jak Młynarczyk: w desce surfingowej…
A potem Kaśka. Może nawet Ilona. Za wiele było tych rozmów, listów. Będą podejrzewać, że coś jej wygadałem. Więc dla świętego spokoju i ją…
Łoskot narastał. Już nie tylko silnik: słyszałem także grzechot układu jezdnego. Albo tylko mi się wydawało. Strach robi dziwne rzeczy ze zmysłami, a ja się bałem. Nie wiem, czy bardziej rozjeżdżania żywcem, czy pozostawienia dziewczyn samym sobie, wydania na rzeź – ale fakt faktem: bałem się jak nigdy dotąd.
Biec? Zostać?
Wciąż nic nie widziałem.
Strzelać na wyczucie, kierując się słuchem?
Byli blisko, a ja nie potrafiłem ocenić, którędy jadą. Mogli faktycznie po śladach, maksymalnie oślepieni dymem i kurzem. I narażeni na niespodzianki w postaci porzuconych pocisków. Nawet odłamkowy mógł rozstrzygnąć walkę, trafiając pod gąsienicę, zrywając ją i unieruchamiając 0313. Aha, no i te nieszczęsne beczki. Więc raczej trasa z boku, gdzie dymu było mniej i nic nie leżało. Raczej na lewo od naszych śladów – bo na prawo były podnóża wydm.
Ja też byłem na prawo.
Bezmózgi kretyn, który chyba właśnie zabił dwie najważniejsze w swoim życiu kobiety.
Zerwałem się na nogi. Ryk silnika przestał narastać – i zaczął się przemieszczać. Wciąż był gdzieś na południe ode mnie, ale kiedy wskoczyłem w chmurę dymu, aż nadto dobrze usłyszałem, jak przesuwa się z prawej w lewą.
Gnałem sprintem. Zasobnik z zapasową amunicją, źle przerzucony przez ramię, walił mnie po udzie, a zaraz potem, odepchnięty ruchem nogi, po tylnej krawędzi hełmu. Hełm zjeżdżał mi na oczy, co niewiele zmieniało, bo i tak nic nie widziałem. Dym był wciąż tak gęsty, że przestałem widzieć koniec pocisku. Ale może to dlatego, że już w biegu zarzuciłem RPG na ramię. Wiedziałem, że jeśli zdążę, to w ostatniej chwili. Nie mogłem zmarnować ani kawałka sekundy.
No i nie zmarnowałem.
BWP Studenta był już wyraźnie z lewej, gdy go wypatrzyłem. Minął mnie, odjeżdżał.
Nacisnąłem spust, zanim nogi wyhamowały. Nie miałem wyjścia: w celowniku właśnie rozmywały się ostatnie ostre linie, wykrawające zad maszyny z wirującego tumanu.
Читать дальше