– Nie – powiedziałam równie cicho jak ona. – Niezły z niego drań, prawda?
Po całej tej burzy emocji to, że usłyszała, iż ktoś tak go nazywa, pomogło jej dojść do siebie.
Wtedy się uśmiechnęła. Nie był to przyjemny uśmiech. Tak nie uśmiechały się damy w średnim wieku pochodzące z wiejskich terenów Arkansas i chodzące do kościoła. Uśmiech Calli oznaczał zachwyt, złośliwość i odrobinę triumfu.
– Każdy stary drań – powiedziała wyraźnie – musi sobie radzić sam, czyż nie?
Odwzajemniłam jej uśmiech.
– Na to wygląda.
Calla Prader wymaszerowała ze szpitala wyprostowana, a wesoły, psotny uśmiech ciągle gościł na jej twarzy.
Beanie gapiła się na nią skonsternowana. Beanie – wysportowana, atrakcyjna kobieta po czterdziestce. Jej największą zaletą jest miłość, jaką darzy swoje dzieci.
– Dziękuję, że tak dobrze sobie z tym poradziłaś – powiedziała niepewnie.
Miała na sobie biało-beżową lnianą sukienkę, która cudownie wyglądała przy jej ciemnych włosach i opalonej skórze. Ten kosztowny wygląd ukrywał egoistyczne serce i małą inteligencję matki Bobo, częściowo przyćmione przez dobre maniery.
Czułam, że Bobo stoi przy mnie po lewej stronie, ale nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy.
– Dzięki, Lily – powtórzył jak echo.
Ale te słowa przypomniały jego matce, że stoi obok. Odwróciła się w jego stronę, z miną węża szykującego się do ataku.
– A ty, młody człowieku – zaczęła, szczęśliwa, że ma na kim skupić uwagę. – Ty wygadałeś Calli o testamencie.
– Nie wiedziałem, że za mną stoi – bronił się Bobo, brzmiąc przy tym, jakby miał czternaście lat. – A poza tym, skoro wiemy o testamencie, czy nie uczciwie jest powiedzieć jej o tym?
Odwołanie się do moralności podziałało na Beanie jak kubeł zimnej wody. Poza tym przypomniała sobie, że stoję obok i słucham tego rodzinnego prania brudów.
– Dziękuję za uratowanie wuja Joego C. – powiedziała Beanie bardziej oficjalnie. – Policja powiedziała mi, że widziałaś kogoś na podwórku, zanim wybuchł pożar.
– Tak.
– Ale nie rozpoznałaś, kto to był?
– Było ciemno.
– Pewnie jakiś młodociany przestępca. Ta dzisiejsza młodzież zrobi wszystko, wszystko, co tylko zobaczy w telewizji.
Wzruszyłam ramionami. Beanie zawsze ograniczała moje wypowiedzi do gestów i monosylab.
– Ale wydaje mi się dziwne, że to przez papierosy – powiedziała Beanie i wyglądało to jak rozmowa z prawdziwym człowiekiem, ze mną, a nie ze służącą.
Wiedziałam o tym od Bobo, ale miałam przeczucie, że ujawnianie tej wiedzy nie będzie zbyt mądre.
– Ogień podłożono za pomocą papierosów? – Takie pytanie było wystarczająco ogólne i niewiele mówiło.
– Joe C. twierdzi, że nie miał papierosów. Oczywiście straż sądzi, że sam zaprószył ogień, paląc w salonie. Ale Joe C. zaprzecza. Chciałabyś wejść i z nim porozmawiać?
– Tylko żeby sprawdzić, jak się miewa.
– Bobo, zaprowadzisz, proszę, Lily.
Być może miało to być pytanie, ale oczywiście zabrzmiało jak rozkaz.
– Lily – powiedział Bobo, przytrzymując szerokie drzwi do pokoju Joego C. Gdy go mijałam, na moment położył rękę na moim ramieniu, ale nie zatrzymałam się i patrzyłam przed siebie.
Joe C. wyglądał, jakby miał tysiąc lat. Wyparowała z niego cała żywotność i wyglądał na biednego staruszka. Do chwili gdy spojrzał na mnie i warknął:
– Mogłaś się szybciej ruszać, dziewczyno! Przypaliłem sobie kapcie!
Nie brałam tego wcześniej pod uwagę, ale teraz uświadomiłam sobie, że skoro Joe C. nie ma już domu, nie pracuję dla niego. Czułam, jak zaciskają mi się usta. Pochyliłam się nad nim.
– Może powinnam była iść dalej – powiedziałam bardzo łagodnie, ale usłyszał każde słowo. Widziałam to na jego twarzy.
Odwróciłam się. Chciał tego, o czym świadczyło drżenie jego szczęki. Nieważne, jak wredny był Joe C, był także bardzo stary i słaby i nie dałby mi o tym zapomnieć, grałby tą kartą tak długo, jakby mógł. Ale mogłam odejść i to właśnie zdecydowałam się zrobić.
Odeszłam od tego staruszka i jego prawnuka, zamykając przed nimi swoje serce.
Byłam zdegustowana światem i ludźmi, którzy go zamieszkiwali, a w szczególności sobą. Zrobiłam coś, czego nie robiłam od lat. Poszłam do domu i położyłam się spać, nie jedząc kolacji i nie biorąc prysznica. Po prostu rozebrałam się, włożyłam koszulę nocną i przykryłam się czystą pościelą.
Następne, co pamiętam, to błyszczące cyfry na elektronicznym budziku przy łóżku. Było siedem po trzeciej. Nie wiedziałam, czemu nie śpię.
Zaraz po tym zorientowałam się, że ktoś jest w moim pokoju.
Serce zaczęło mi mocno walić, ale pomiędzy uderzeniami usłyszałam, jak ktoś się rozbiera, rozpina torbę i zrozumiałam, że nie atakuję intruza, bo podświadomie już rozpoznałam osobę, która była w mojej sypialni.
– Jack?
– Lily – powiedział i wśliznął się pod kołdrę. – Przyleciałem wcześniej.
Moje serce biło wolniej, zbliżając się do rytmu, który miał dużo wspólnego z ekscytacją innego rodzaju.
Jego zapach, jego skóra, włosy, dezodorant, woda kolońska i ubrania, połączenie zapachów, które utożsamiałam z Jackiem, wypełniły moje zmysły. Miałam zamiar przed jego przyjazdem do Shakespeare porozmawiać z nim i powiedzieć mu, że – na swój sposób – go zdradziłam, żeby mógł podjąć decyzję, czy mnie porzucić, bez konieczności spotkania się ze mną. Ale w tej intymnej ciemności mojej sypialni i ze względu na to, że Jack był mi potrzebny do życia jak woda, sięgnęłam za jego głowę, i niezdarnie, bo byłam zaspana, ściągnęłam gumkę, która utrzymywała jego włosy w kucyku. Przeczesałam palcami te ciemne gęste włosy.
– Jack – nawet ja słyszałam smutek w głosie – muszę ci coś powiedzieć.
– Nie teraz, dobrze? – wymamrotał mi do ucha. – Pozwól mi… pozwól… dobrze?
Jego ręce pracowały sprawnie. To, co zaraz powiem, było prawdziwe i dla mnie, i dla niego: w łóżku rzucaliśmy na siebie czar. Nasze pogmatwane przeszłości i niepewne przyszłe losy nie przeszkadzały w sypialni.
Później, w ciemnościach, moje palce wędrowały po dobrze mi znanych mięśniach, skórze, kościach. Podobnie jak ja, Jack jest silny i poraniony, ale jego blizna jest cały czas widoczna: pojedyncza cienka linia biegnąca od linii włosów obok prawego oka aż do szczęki. Jack pracował kiedyś jako policjant, miał żonę, pił i palił zbyt dużo i zbyt często.
Spytałam go, jak rozwija się sprawa, nad którą teraz pracuje, i przez którą musiał pojechać do Kalifornii. Pomyślałam, że zapytam, jak miewają się jego przyjaciele Roy Costimiglia i Elizabeth Fry (też prywatni detektywi z Little Rock). Ale tak naprawdę liczyło się jedynie to, że Jack był tu ze mną.
Zasnęłam, a Jack oddychał głęboko i miarowo u mojego boku. O ósmej obudził mnie zapach kawy dochodzący z kuchni. Zobaczyłam, że Jack wyszedł z łazienki, ubrany tylko w niebieskie dżinsy. Miał mokre włosy, które spływały mu na ramiona. Przed chwilą się ogolił.
Obserwowałam go, nie myśląc, tylko czując. Cieszyła mnie jego obecność w moim domu, dobrze się czułam z ciepłem w sercu. Spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się.
– Kocham cię – powiedziałam bez wcześniejszego zastanowienia, jakby dźwięk tych słów był tak naturalny jak oddychanie.
Trzymałam je w sobie jak sekretny kod, nie chcąc ich ujawnić nikomu, nawet Jackowi, który go wynalazł.
Читать дальше