Jak jeleń, żołnierzu.
Tak jest.
Zniknął w wysokich krzewach i poczołgał się z powrotem w stronę domu. Znalazł sobie doskonałe stanowisko na kamiennym stopniu pod obsypanym pączkami bzem. Otworzył futerał. Samochód, w którym siedział Jodie, jechał teraz w kierunku południowym i nieoczekiwanie z piskiem opon zatrzymał się pod domniemanym domem Lincolna. Typowe gubienie ogona – zawrócił w gęstym ruchu i podjechał pod dom z drugiej strony.
Przyglądał się, jak dwaj gliniarze wysiadają, rozglądają się i ruszają chodnikiem, eskortując przestraszonego Jodiego.
Stephen zdjął osłony lunety i ostrożnie ustawił celownik na plecach zdrajcy.
Nagle przed domem przemknął jakiś czarny samochód i przeraził Jodiego. Włóczęga otworzył szeroko oczy, wyrwał się gliniarzom i wbiegł w alejkę biegnącą wzdłuż domu.
Eskorta odwróciła się na pięcie z dłońmi na pistoletach, patrząc za samochodem, którego tak przestraszył się bezdomny. Policjanci zobaczyli, że w środku siedzą cztery latynoskie dziewczyny, więc uznali, że to fałszywy alarm. Wybuchnęli śmiechem. Jeden z nich zawołał Jodiego.
Ale Stephena w tej chwili nie interesował chudy włóczęga. Nie mógł zlikwidować i Robaka, i Jodiego, a teraz musiał zabić Lincolna. Czuł smak tego pragnienia. Dojmującego jak głód, jak chęć wyszorowania rąk.
Strzelić do twarzy w oknie, zabić Robaka.
Muszę, muszę, muszę…
Przez celownik obserwował okna budynku. I nagle – jest. Lincoln Robak!
Przez całe ciało Stephena przebiegł dreszcz.
Jak elektryczny prąd, który poczuł, dotknąwszy nogi Jodiego… tylko że tysiąc razy mocniejszy. Stephen wstrzymał oddech.
Wcale się nie zdziwił, że Robak jest kaleką. Właściwie od razu się domyślił, że ten przystojny mężczyzna siedzący w wyposażonym w silnik wózku inwalidzkim musi być Lincolnem. Stephen wiedział, że wytropić mógł go jedynie ktoś wyjątkowy. Ktoś, kogo zbytnio nie obchodziła codzienność. Dla kogo najważniejszy jest umysł.
Robaki mogły obłazić Lincolna cały dzień i nawet by tego nie poczuł. Mogłyby wpełznąć mu pod skórę i nic by o tym nie wiedział. Był odporny. Za tę niewrażliwość Stephen nienawidził go jeszcze bardziej.
A więc twarz w oknie podczas akcji w Alexandrii… nie należała do Lincolna.
Może jednak należała?
Przestań o tym myśleć! Przestań! Inaczej robaki cię wykończą.
W magazynku były pociski rozpryskowe. Załadował jeden i ponownie obejrzał pokój.
Lincoln Robak z kimś rozmawiał. Stephen nie widział osoby. Pokój wyglądał na jakieś laboratorium – zobaczył komputer i różne urządzenia.
Stephen owinął pas dookoła ręki i przywarł policzkiem do kolby. Nastał chłodny, wilgotny wieczór. Powietrze było ciężkie; z łatwością mogło utrzymać pocisk. Nie trzeba nawet korygować; cel w odległości zaledwie osiemdziesięciu jardów. Odbezpieczyć, oddychać, oddychać…
Strzał w głowę. Stąd będzie łatwo.
Oddychać…
Wdech, wydech, wdech, wydech.
Skupił nitki celownika na uchu Lincolna Robaka, który patrzył w ekran monitora.
Palec począł wolniutko naciskać spust.
Oddychać. To jak seks, jak szczytowanie, jak dotknięcie naprężonej skóry…
Mocniej.
Mocniej.
Nagle Stephen coś dostrzegł.
Niewyraźnie – drobną nierówność na rękawie Lincolna Robaka. Ale to nie była fałdka. To było zniekształcenie.
Rozluźnił palec wskazujący i przez chwilę uważnie przyglądał się temu obrazowi przez lunetę. Stephen zwiększył rozdzielczość celownika Redfield. Spojrzał na litery na monitorze komputera. Były odwrócone.
Lustro! Patrzył w lustro.
Następna pułapka!
Stephen zamknął oczy. Mało brakowało, żeby zdradził swoje stanowisko. Skulił się; robaki go dusiły, dławił się nimi. Rozejrzał się ostrożnie. Wiedział, że w parku musi być kilkunastu ludzi z czułymi mikrofonami, czekających, aż padnie strzał, żeby go natychmiast zlokalizować. Namierzą go celownikami M-16 i rozniosą ogniem krzyżowym.
Nie będzie mowy o kapitulacji. Zabiją go, bo taki mają rozkaz.
Szybko, lecz bezszelestnie drżącymi rękami zdjął lunetę i razem z bronią odłożył do futerału po gitarze. Powstrzymywał mdłości.
Żołnierzu…
Melduję, że nie mogę wypełnić rozkazu.
Żołnierzu, coś ty…
Kurwa, nie mogę wypełnić rozkazu!
Stephen przemknął między drzewami na ścieżkę, którą okrążył łąkę, i wolnym krokiem skierował się na wschód.
O, tak, teraz jeszcze bardziej był pewien, że musi zabić Lincolna. Musi opracować nowy plan. Potrzebował godziny albo dwóch, żeby pomyśleć, żeby się zastanowić, co robić.
Nagle zszedł ze ścieżki i przystanął w krzakach, nasłuchując i rozglądając się wokół. Bali się, żeby nie nabrał podejrzeń, gdyby park był pusty, zostawili więc otwarte wejścia.
To był błąd.
Stephen ujrzał grupkę mężczyzn w swoim wieku – japiszonów, sądząc z wyglądu – ubranych w dresy i bluzy do joggingu. Mieli pokrowce z rakietami do squasha i plecaki, a szli w stronę East Side, rozmawiając głośno. Ich włosy lśniły po prysznicu, jaki zapewne wzięli przed chwilą w niedalekim klubie sportowym.
Stephen zaczekał, aż go miną, po czym dołączył na koniec grupki, jak gdyby do niej należał. Jednemu z młodych ludzi posłał szeroki uśmiech. Raźno wymachując futerałem gitary, szedł za nimi w kierunku tunelu prowadzącego do East Side.
Rozdział trzydziesty drugi
45 godzin – godzina trzydziesta czwarta
Otoczył ich zmierzch.
Percey Clay, znów siedząc w lewym fotelu learjeta, zobaczyła przed sobą maleńkie światełka – Chicago.
Centrum lotów Chicago dało im pozwolenie zejścia na dwanaście tysięcy stóp.
– Zaczynamy schodzić – oznajmiła, zmniejszając moc silników. – System lotniska.
Brad przełączył radio na automatyczny system informacyjny lotniska i głośno powtarzał wszystko, co mówił nagrany na taśmę głos.
– Tu Chicago. Wiatr dwa pięć zero na trzech. Temperatura pięćdziesiąt dziewięć stopni. Ciśnienie trzydzieści koma jedenaście.
Brad ustawił wysokościomierz, a Percey powiedziała do mikrofonu:
– Chicago, kontrola lądowania, tu lear dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”, na dwunastu tysiącach. Kurs dwieście osiemdziesiąt.
– Dobry wieczór, „Foxtrot Bravo”. Zejdź na dziesięć tysięcy. Czekaj na kurs na pas dwadzieścia siedem, prawo.
– Zrozumiałam. Zejść na dziesięć. Kurs dwadzieścia siedem, prawo. Dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”.
Percey nie chciała spojrzeć w dół. Gdzieś pod nimi był grób jej męża i jego samolotu. Nie wiedziała, czy kontrola O’Hare skierowała go na pas dwudziesty siódmy, ale było to wielce prawdopodobne. Jeśli tak, to schodziła tym samym korytarzem, który był ostatnią drogą Eda.
Może właśnie stąd do niej zadzwonił…
Nie! Nie myśl o tym, rozkazała sobie. Lecisz samolotem, o nim myśl.
Cichym, spokojnym głosem powiedziała:
– Brad, schodzimy z widocznością ziemi na prawy pas dwadzieścia siedem. Kontroluj podchodzenie i powtarzaj wszystkie ustalone wysokości. Kiedy już będziemy na prostej, kontroluj prędkość lotu, wysokość i prędkość opadania. Gdybyśmy schodzili szybciej niż tysiąc stóp na minutę, powiedz mi. Zwrot przy dziewięćdziesięciu dwóch procentach.
– Zrozumiałem.
– Klapy dziesięć stopni.
– Klapy dziesięć stopni, jest dziesięć stopni.
– Lear dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”, skręć w lewo, kurs dwieście czterdzieści, zejdź i utrzymuj cztery tysiące – odezwał się głos w radiu.
Читать дальше