– Wiesz co?
– Co?
– Pierwszy raz, odkąd cię poznałem, wyglądasz mniej więcej na spokojną.
– To jedyne miejsce, gdzie czuję się jak u siebie – odparła.
– Lecimy dwieście mil na godzinę, milę nad ziemią, a ty się czujesz bezpieczna. – Bell westchnął.
– Nie, lecimy czterysta mil na godzinę, cztery mile nad ziemią.
– A… Dzięki za informację.
– Piloci mawiają – rzekła Percey – że święty Piotr nie liczy godzin spędzonych w powietrzu, a godziny spędzone na ziemi liczy podwójnie.
– Bardzo śmieszne – powiedział Bell. – Mój wujek też mówił coś takiego. Tylko że wspominał coś o chodzeniu na ryby. Nie obraź się, ale wolę jego wersję.
Rozdział trzydziesty pierwszy
45 godzin – godzina trzydziesta trzecia
Robaki…
Spocony Stephen Kall stał w obskurnej łazience na zapleczu kubańsko-chińskiej restauracji.
Szorował dłonie, by zbawić duszę.
Robaki wżerały się w skórę, kłębiły, szarpały…
Zmyć je… Zmyć je!!!
Żołnierzu…
Melduję, że jestem zajęty.
Żoł…
Szoruj, szoruj, szoruj.
Lincoln Robak mnie szuka.
Wszędzie, gdzie patrzy Lincoln Robak, pojawiają się robaki.
Precz!!!
Szczotka migała tam i z powrotem, aż skórki wokół paznokci zaczęły krwawić.
Żołnierzu, ta krew może być dowodem. Nie wolno ci…
Precz!!!
Wytarł ręce, a potem złapał futerał po gitarze i torbę i zawrócił do sali restauracyjnej.
Żołnierzu, rękawiczki…
Zaniepokojeni goście przyglądali się jego zakrwawionym dłoniom i nieprzytomnej minie.
– Robaki – wyjaśnił całej restauracji. – Pieprzone robaki – po czym wypadł na ulicę.
Biegnąc chodnikiem, powoli się uspokajał. Myślał o tym, co musi zrobić. Oczywiście zabić Jodiego. Musi go zabić, musi zabić, musi… Nie dlatego, że zdradził, ale że wyjawił tyle informacji o nim…
Po co to robisz, żołnierzu?
…temu człowiekowi. I musi zabić Lincolna Robaka, bo… bo robaki go wykończą, jeśli tego nie zrobi.
Muszę zabić, muszę zabić, muszę…
Słuchasz mnie, żołnierzu? Słuchasz?
Tylko tyle trzeba zrobić.
Potem wyjedzie z tego miasta. Z powrotem do Wirginii Zachodniej. Na wzgórza.
Lincoln, trup.
Jodie, trup.
Muszę zabić, muszę, muszę, muszę…
Nic więcej go tu nie zatrzyma.
A Żona – spojrzał na zegarek. Minęła właśnie siódma. Powinna już nie żyć.
– Kuloodporna.
– Ale czy odporna na te kule? – spytał Jodie. – Mówiliście, że one eksplodują!
Dellray zapewnił go, że kamizelka wytrzyma. Składała się z grubej warstwy kevlaru i stalowej płyty pod spodem. Ważyła czterdzieści dwa funty. Rhyme nie znał żadnego gliniarza w mieście, który kiedykolwiek nosił taki pancerz.
– A jak strzeli mi w głowę?
– O wiele bardziej zależy mu na mojej głowie – powiedział Rhyme.
– Skąd będzie wiedział, że tu jestem?
– A jak myślisz, durniu? – warknął Dellray. – Powiem mu.
Agent docisnął paski kamizelki na drobnym ciele Jodiego i rzucił mu kurtkę. Mimo protestów bezdomny został wykąpany i przebrany w czyste ubranie. Duża granatowa kurtka zakrywająca kamizelkę kuloodporną leżała trochę krzywo, ale nadawała mu wygląd muskularnego mężczyzny. Jodie przejrzał się w lustrze i na widok swego nowego ja – wyszorowanego i wystrojonego – uśmiechnął się po raz pierwszy, odkąd tu trafił.
– Dobra – powiedział Sellitto do dwóch tajniaków. – Zabierajcie go do miasta.
Gliniarze wyprowadzili Jodiego z domu.
Dellray spojrzał na Rhyme’a, który nieznacznie skinął głową. Wysoki Murzyn westchnął, sięgnął po swój telefon i zadzwonił do biura Hudson Air Charters, gdzie przy telefonie dyżurował inny agent. Grupa techniczna FBI w jednej ze skrzynek przekaźnikowych niedaleko lotniska znalazła urządzenie podsłuchowe podłączone do linii Hudson Air. Jednak agenci nie usunęli podsłuchu; Rhyme nalegał, żeby tylko sprawdzili, czy działa i wymienili baterie. Chciał wykorzystać urządzenie do nowej zasadzki.
W głośniku zabrzmiało kilka dzwonków, potem trzask.
– Agent Mondale – odezwał się głęboki głos. Nie był to żaden Mondale, a rozmowa przebiegała według ułożonego wcześniej scenariusza.
– Mondale – rzekł Dellray z akcentem urodzonego w Connecticut właściciela ziemskiego o skórze białej jak lilia. – Tu agent Wilson, jesteśmy u Lincolna. (Nie „u Rhyme’a”. Trumniarz znał go jako „Lincolna”).
– Jak tam lotnisko?
– Ciągle zabezpieczone.
– To dobrze. Słuchaj, mam pytanie. Pracuje z nami tajny informator, Joe D’Oforio.
– To ten sam, który…
– Zgadza się.
– Pracujesz z nim?
– Tak – odrzekł Wilson alias Fred Dellray. – Trochę mułowaty, ale chętnie współpracuje. Musimy go odstawić do jego nory i z powrotem.
– Z powrotem, czyli dokąd? Do Lincolna?
– Zgadza się. Facet chce zabrać jakieś swoje rzeczy. Z tamtej starej stacji metra… W każdym razie nie chcemy organizować konwoju. Wystarczy jeden wóz. Dzwonię, bo potrzebujemy dobrego kierowcy. Miałeś kiedyś takiego niezłego faceta, nie?
– Kierowcę?
– No, przy sprawie Gambino?
– A, tak… Niech pomyślę.
Obaj świetnie odgrywali swoje role. Rhyme jak zwykle był pod wrażeniem zdolności aktorskich Dellraya. Facet był, kim chciał.
Agent „Mondale” – który zasługiwał na Oscara za rolę drugoplanową – powiedział:
– Przypomniałem sobie. Tony Glidden. Nie, Tommy. Taki blondyn, zgadza się?
– To ten. Chciałbym, żeby on jechał. Można go gdzieś złapać?
– Nie. Jest w Filadelfii. Wiesz, ta akcja z kupowaniem kradzionych aut.
– W Filadelfii. Niedobrze. Wyjeżdżamy za dwadzieścia minut. Dłużej nie możemy czekać. No dobra, sam pojadę. Ale Tommy…
– Umiał skurczybyk jeździć, nie? Potrafił zgubić ogon między dwoma skrzyżowaniami. Niesamowity gość.
– Szkoda, że go nie ma. No nic, dzięki, Mondale.
– Na razie.
Rhyme mrugnął, co było u niego dowodem najwyższego uznania. Dellray wyłączył telefon i głęboko odetchnął.
– Zobaczymy, zobaczymy.
Sellitto optymistycznie zauważył:
– Trzeci raz zarzucamy przynętę. Powinien wreszcie złapać.
Lincoln Rhyme nie wierzył, że zasada „do trzech razy sztuka” działa w przypadku Trumniarza, ale powiedział:
– Miejmy nadzieję.
Siedząc w ukradzionym samochodzie, Stephen Kall obserwował służbowy wóz, który zatrzymał się niedaleko stacji Jodiego.
Wysiedli z niego Jodie i dwóch umundurowanych gliniarzy, którzy badawczo przyglądali się okolicznym dachom. Jodie wpadł do metra i pięć minut później biegiem wrócił do samochodu z dwoma zawiniątkami pod pachą.
Stephen nie widział żadnej obstawy, żadnego samochodu z tyłu. Wóz z Jodiem włączył się do ruchu, a Stephen ruszył za nim, myśląc, że nie ma lepszego miejsca niż Manhattan, by śledzić kogoś i nie zostać zauważonym. Na pewno nie udałoby się to w Iowa albo Wirginii.
Nieoznakowany samochód przed nim jechał dość szybko, lecz Stephen też był niezłym kierowcą i nie tracił ich z oczu. Wóz zwolnił, kiedy znaleźli się w zachodniej części Central Parku i minęli dom przy Siedemdziesiątej którejś. Przed frontem stali dwaj ludzie w cywilu, ale na pewno byli glinami. Wymienili znak – zapewne „wszystko w porządku” – z kierowcą samochodu.
A więc to tutaj. Dom Lincolna Robaka.
Samochód pojechał dalej na północ. Stephen pokonał jeszcze pewien dystans, a potem gwałtownie zatrzymał się i wysiadł. Wziął pudło po gitarze i wbiegł między drzewa. Wiedział, że wokół mieszkania będą krążyć ludzie z rozpoznania, więc poruszał się dość szybko.
Читать дальше