Obok niej siedział Roland Bell. Miał wyjątkowo posępną minę. Wesoły chłopak z Południa gdzieś zniknął. Przejmowała się jego smutkiem, tak jak własnym; Brit Hale był chyba pierwszym świadkiem, jakiego stracił. Odczuła niewytłumaczalną potrzebę, by dotknąć jego ręki, pocieszyć go, powiedzieć mu to, co on wcześniej mówił jej. Widocznie należał jednak do tego typu mężczyzn, którzy w obliczu klęski zamykają się w sobie; każdy przejaw współczucia mógłby go rozdrażnić. Uważała, że jest podobny do niej. Bell patrzył przez okno samochodu, od czasu do czasu dotykając czarnej rękojeści pistoletu, spoczywającego w kaburze pod pachą.
W momencie gdy skończyła wypełniać ostatnią kartę planu lotu, furgonetka skręciła na wjazd na lotnisko, zatrzymując się przy stanowisku uzbrojonych strażników, którzy sprawdzili ich dokumenty i wpuścili.
Percey kazała kierowcy podjechać do hangaru, ale zauważyła, że w biurze nadal palą się światła. Poleciła zatrzymać wóz i wysiadła, a Bell z resztą ochroniarzy poszli za nią do głównego budynku biura, czujni i spięci.
W gabinecie siedział Ron Talbot, umorusany smarem i śmiertelnie zmęczony, ocierał spocone czoło. Jego twarz była niepokojąco czerwona.
– Ron… – Podbiegła do niego. – Nic ci nie jest?
Uścisnęli się.
– Brit – powiedział, kręcąc ze smutkiem głową. – Brita też dostał. Percey, nie powinnaś tu być. Jedź w jakieś bezpieczne miejsce, zapomnij o locie. Nie warto.
Odsunęła się.
– O co chodzi? Źle się czujesz?
– Jestem tylko zmęczony.
Wyjęła mu z palców papierosa i zgasiła.
– Sam wszystko robiłeś? Przy „Foxtrocie Bravo”?
– Ja…
– Ron?
– Większość. Już prawie skończyłem. Facet przywiózł butlę gaśniczą i pierścień jakąś godzinę temu. Zacząłem je montować. Trochę się zmęczyłem.
– Boli cię w piersiach?
– Nie, nie bardzo.
– Ron, jedź do domu.
– Mogę…
– Ron – powiedziała ostro. – W ciągu dwóch dni straciłam dwie bliskie osoby. Nie mam zamiaru stracić trzeciej… Sama zamontuję pierścień. Przecież to nic wielkiego.
Talbot wyglądał, jakby nie był w stanie unieść zwykłego klucza, a co dopiero ciężkiej komory spalania.
– Gdzie Brad? – spytała Percy. Miał być dziś pierwszym oficerem.
– W drodze. Powinien być za godzinę.
Pocałowała Talbota w spocone czoło.
– Jedź do domu. I odstaw fajki, na litość boską. Zwariowałeś?
Objął ją.
– Percey, Brit…
Uciszyła go, kładąc palec na ustach.
– Do domu. Wyśpij się. Gdy się obudzisz, będę już w Erie i nikt nie odbierze nam tego kontraktu. Na mur.
Z trudem dźwignął się na nogi i przez chwilę stał, patrząc przez okno na „Foxtrota Bravo”. Na jego twarzy malowało się rozgoryczenie. Przypomniała sobie, że miał taką samą minę, kiedy ją poinformował, że oblał testy fizyczne i już nie będzie mógł latać. Talbot skierował się do drzwi.
Powinna brać się już do roboty. Zakasała rękawy, dała znak Bellowi, by podszedł bliżej. Pochylił głowę, przyjmując pozycję dokładnie taką jak Ed, kiedy coś do niego mówiła przyciszonym głosem.
– Muszę parę godzin spędzić w hangarze. Możesz przez ten czas dopilnować, żeby ten skurwysyn mnie nie zabił?
Bez wygłaszania żadnych ludowych mądrości ani stawiania warunków Roland Bell, człowiek z dwoma pistoletami, skinął poważnie głową, przyglądając się uważnie wszystkim cieniom w okolicy.
Mieli w rękach zagadkę.
Cooper i Sachs zbadali cały materiał znaleziony w bieżnikach opon wozów strażackich i radiowozów policyjnych, które były na lotnisku w Chicago po katastrofie samolotu Eda Carneya. Była tam ziemia, psie odchody, smar, olej, trawa i śmieci, czyli wszystko to, czego Rhyme się spodziewał. Ale dokonali jednego odkrycia, które jego zdaniem mogło być ważne.
Nie miał jednak pojęcia, co ono znaczy.
Jedynym śladem, który mógł być pozostałością po bombie, były drobne fragmenty plastycznej beżowej substancji. Chromatograf gazowy sprzężony ze spektrometrem masowym określił ją jako C 5H 8.
– Izopren – zastanawiał się Cooper.
– Czyli co? – zapytała Sachs.
– Guma – wyjaśnił Rhyme.
– Są jeszcze kwasy tłuszczowe. Barwniki, talk.
– Jakieś utwardzacze? – spytał Rhyme. – Glina? Węglan magnezu? Tlenek cynku?
– Nic.
– Miękka guma. Na przykład lateks.
– I fragmenty kleju kauczukowego – dodał Cooper, oglądając próbkę pod mikroskopem. – Mam – oznajmił po chwili.
– Nie kpij, Mel – mruknął Rhyme.
– Ślady lutowania i małe kawałki plastyku wbitego w gumę. Czyli obwody scalone.
– Część zegara z bomby? – zastanawiała się głośno Sachs.
– Nie, przecież zegar był nienaruszony – przypomniał jej Rhyme.
Czuł, że są na tropie. Jeżeli była to jeszcze jedna część bomby, może natrafią na ślad źródła pochodzenia materiału wybuchowego albo innego składnika.
– Musimy mieć pewność, czy to element bomby, czy samolotu. Sachs, pojedziesz na lotnisko.
– Na…
– Do Mamaroneck. Znajdziesz Percey i powiesz jej, żeby ci dała próbki wszystkich rzeczy z lateksu, gumy albo obwodów scalonych, jakie są w brzuchu takiego samolotu, którym leciał Carney. W okolicy tego miejsca kadłuba, gdzie eksplodowała bomba. Mel, wyślij informację do federalnego spisu materiałów wybuchowych i sprawdź w wojskowym biurze śledczym – może jakiś materiał używany przez armię ma wodoodporną osłonę z lateksu. Może w ten sposób dotrzemy do źródła.
Cooper zaczął stukać w klawiaturę komputera, lecz Rhyme zauważył, że Sachs nie jest zadowolona ze swojego zadania.
– Chcesz, żebym z nią porozmawiała? – spytała. – Z Percey?
– Tak. Przecież mówiłem.
– Dobra. – Westchnęła. – W porządku.
– I nie mów jej takich rzeczy jak ostatnio. Musi z nami współpracować.
Rhyme nie miał pojęcia, dlaczego z taką złością nałożyła kamizelkę i wyszła bez pożegnania.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
45 godzin – godzina trzydziesta pierwsza
Na lotnisku Mamaroneck Amelia Sachs zobaczyła przyczajonego pod hangarem Rolanda Bella. Wokół dużego budynku trzymało straż jeszcze sześciu ludzi. Przypuszczała, że snajperzy zajęli stanowiska w pobliżu.
Dojrzała kątem oka pagórek, obok którego padła wtedy na ziemię, chowając się przed ogniem. Z nieprzyjemnym uciskiem w żołądku przypomniała sobie zapach ziemi zmieszany ze słodkawą wonią prochu, które towarzyszyły jej, gdy strzelała do Trumniarza.
– Detektywie – zawołała do Bella.
– Hej. – Zerknął na nią przelotnie. Zaraz jednak wrócił do penetrowania lotniska. Jego beztroski sposób bycia Południowca zniknął bez śladu. Zmienił się. Sachs zdała sobie sprawę, że teraz coś ich oboje łączy. Oboje strzelali do Trumniarza i spudłowali.
Oboje znaleźli się też na linii ognia i przeżyli. Bell miał jednak więcej powodów do chwały. Zauważyła, że na jego kamizelce widnieją ślady po dwóch kulach, które odbiły się od Bella podczas ataku na dom. On twardo wytrzymał, nie chowając się przed ogniem.
– Gdzie Percey? – zapytała Sachs.
– W środku. Kończy naprawiać samolot.
– Sama?
– Chyba tak. To jest ktoś. Kto by przypuszczał, że taka, no, mało atrakcyjna kobieta może być tak intrygująca. Nie?
Och, nie, przestań.
– Jest tu ktoś jeszcze? Z firmy? – Wskazała biuro Hudson Air. W oknie paliło się światło.
Читать дальше