– Nie rozumiesz – rzekł opryskliwie.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Czym to się różni? – pytała nieustępliwie.
– Możesz chodzić, potrafisz podnieść słuchawkę telefonu i…
– Chodzić? Jestem na pięćdziesięciu tysiącach stóp. Jeżeli otworzę drzwi, w ciągu kilku sekund krew mi się ugotuje.
Po raz pierwszy, odkąd go znam, pomyślała Sachs, Rhyme spotkał kogoś takiego jak on. Zaniemówił.
– Przykro mi, detektywie – ciągnęła Percey – ale nie widzę cienia różnicy między nami. Oboje jesteśmy produktami dwudziestowiecznej nauki. Do cholery, gdybym miała skrzydła, latałabym bez niczyjej pomocy. Ale nie mam i nigdy mi nie wyrosną. Żeby robić to, co robimy, oboje… musimy być zależni.
– W porządku… – Uśmiechnął się diabelsko.
No dalej, Rhyme, pokaż jej! Sachs gorąco pragnęła, żeby wygrał, żeby wykopał tę kobietę na Long Island i skończył z nią na zawsze.
– Ale jeżeli ja coś schrzanię, giną ludzie – powiedział Rhyme.
– Tak? A co się stanie, gdy zepsuje się urządzenie przeciwoblodzeniowe? Co się stanie, jeśli spieprzy mi się układ tłumienia drgań? Albo gołąb wleci do rurki Pitota w czasie podchodzenia do lądowania według przyrządów? Już nie żyję. Przerwanie płomienia, uszkodzenia w hydraulice, mechanicy, którzy zapominają wymienić zepsute wyłączniki automatyczne… Albo nawalą systemy awaryjne. Jeżeli u ciebie coś się chrzani, niektórzy mają szansę wylizać się z ran. Ale mój samolot ryje w ziemię z prędkością trzystu mil na godzinę. Nic po nim nie zostaje.
Rhyme wydawał się już zupełnie trzeźwy. Jego oczy przebiegały cały pokój, jak gdyby szukając jakiegoś dowodu, który mógłby obalić poglądy Percey.
– No dobrze – powiedziała spokojnie Percey. – Podobno Amelia ma jakieś dowody, które znalazła z tyłu domu. Proponuję, żebyś skończył z tym przedstawieniem i zaczął badać te materiały. Ja zaś pojadę do Mamaroneck, skończyć naprawę samolotu, a wieczorem zamierzam polecieć z ładunkiem. Zapytam cię wprost: pozwolisz mi lecieć, tak jak się umówiliśmy, czy mam dzwonić po adwokata?
Rhyme nadal milczał.
Upłynęła dłuższa chwila.
Sachs drgnęła zaskoczona, gdy Rhyme swoim dźwięcznym barytonem huknął:
– Thom! Thom! Chodź tutaj.
Asystent podejrzliwie zajrzał przez drzwi do sypialni.
– Nabałaganiłem trochę. Zobacz, przewróciłem szklankę. I potargałem sobie włosy. Mógłbyś coś z tym zrobić? Proszę.
– Nie nabierasz nas, Lincoln? – spytał z powątpiewaniem.
– A Mel Cooper? Możesz go wezwać, Lon? Pewnie serio potraktował to, co mówiłem. Przecież to był żart. Naukowiec, cholera, ani śladu poczucia humoru. Potrzebujemy go.
Amelia Sachs chciała stąd uciec. Wsiąść do samochodu i pomknąć drogami New Jersey i okręgu Nassau sto dwadzieścia mil na godzinę. Nie wytrzyma z tą kobietą ani chwili dłużej w jednym pokoju.
– No dobrze, Percey – powiedział Rhyme. – Weź ze sobą detektywa Bella, damy wam jeszcze ludzi Bo. Jedź na to swoje lotnisko i zrób, co musisz.
– Dziękuję, Lincoln. – Skinęła mu głową i lekko się uśmiechnęła.
Jeden uśmiech wystarczył, by Amelia zaczęła się zastanawiać, czy część przemowy Percey nie była przeznaczona dla niej: by Sachs nie miała wątpliwości, kto odniósł niekwestionowane zwycięstwo. Cóż, Sachs miała wrażenie, że w pewnych dyscyplinach jest skazana na porażkę. Była mistrzynią w strzelaniu, właścicielką policyjnej odznaki, demonem szos i niezłym ekspertem kryminalistycznym, natomiast serce miała zupełnie nieodporne. Wyczuwał to jej ojciec; też był romantykiem. Gdy kilka lat temu ciężko przeżywała koniec pewnego romansu, mówił do niej: „Wiesz, powinni wynaleźć kamizelki ochronne na duszę, nie tylko na ciało, Amie”.
Żegnaj, Rhyme, pomyślała. Żegnaj.
A jak on odpowiedział na jej milczące pożegnanie? Przelotnym spojrzeniem i szorstkim:
– Zobaczmy te dowody, Sachs. Nie ma czasu do stracenia.
45 godzin – godzina dwudziesta dziewiąta
Celem kryminalistyki jest ścisłe określenie obiektu poszukiwań.
Konkretny ślad trzeba połączyć z jednym źródłem pochodzenia, wyłączając inne.
Lincoln Rhyme przyglądał się najbardziej konkretnemu dowodowi znalezionemu przez Sachs: krwi pochodzącej z ciała Trumniarza. Testy polimorfizmu wycinka DNA powinny wyeliminować możliwość, że krew pochodzi od kogoś innego.
Jednak ten dowód niewiele mógł im powiedzieć. System informacji o DNA, oparty na komputerowej bazie danych, zawierał personalia skazanych zbrodniarzy, lecz w istocie był to nieduży zbiór informacji, który dotyczył przede wszystkim sprawców przestępstw seksualnych i niewielkiej grupy zabójców. Rhyme nie zdziwił się więc, że poszukiwanie kodu genetycznego Trumniarza zakończyło się fiaskiem.
Mimo to odczuwał coś na kształt radości, że w probówce mają prawdziwy kawałek mordercy. Dla większości analityków kryminalistycznych sprawcy byli „gdzieś tam”, rzadko spotykali się z nimi oko w oko, często po raz pierwszy widzieli ich dopiero na procesie. Był więc poruszony tą cząstkową obecnością człowieka, który sprawił wielu ludziom, nie wyłączając jego, tyle bólu.
– Co jeszcze znalazłaś? – spytał Sachs.
Sachs przeszukała cały pokój Brita Hale’a, lecz obejrzawszy z Cooperem zebrany materiał w powiększeniu, nie znaleźli nic poza śladami po strzałach i fragmentami pocisków, cegieł i tynku.
Znalazła łuski z półautomatycznego pistoletu, z którego strzelał Trumniarz. Beretta, 7,32 milimetra. Prawdopodobnie broń była stara; na metalu widniały drobne zniekształcenia. Wszystkie znalezione przez Sachs łuski zanurzono wcześniej w jakimś środku czyszczącym, aby usunąć nawet odciski palców pracowników fabryki zbrojeniowej – by nikt nie mógł ustalić miejsca produkcji; na podstawie odcisków palców konkretnej zmiany w fabryce Remingtona można było określić porę transportu towaru i w konsekwencji sklep, w którym amunicja została kupiona. Na dodatek Trumniarz najwidoczniej ładował broń, używając kłykci, by nie pozostawić odcisków. Stara sztuczka.
– Dalej – powiedział do Sachs Rhyme.
– Kule z pistoletu.
Cooper obejrzał pociski. Trzy były spłaszczone. Jeden całkiem dobrze zachował swój kształt. Dwie pokrywała warstwa skrzepłej i przypalonej krwi Brita Hale’a.
– Sprawdź, czy są jakieś odciski – polecił Rhyme.
– Już sprawdziłam – odrzekła obojętnie Sachs.
– Spróbuj laserem.
Cooper spełnił polecenie.
– Nic nie ma, Lincoln. – Technik spojrzał na bawełniany płatek spoczywający w plastykowej torebce. – Co to jest?
– To? Och, mam też jeden pocisk z jego karabinu – powiedziała Sachs.
– Co?
– Kilka razy strzelał do Jodiego. Dwa pociski trafiły w ścianę i eksplodowały. Ten zarył się w ziemię – w grządkę kwiatów – i nie wybuchł. Znalazłam dziurę pod pelargonią i…
– Zaraz. – Cooper wlepił w nią zdumione spojrzenie. – To jest pocisk rozpryskowy?
– Tak, ale nie wybuchł – odparła Sachs.
Technik ostrożnie położył torebkę na stole i odsunął się, pociągając za sobą Sachs – wyższą od niego o dwa cale.
– O co chodzi?
– Pociski rozpryskowe są bardzo niebezpieczne. Ziarna prochu mogą się tlić nawet w tym momencie… Lada chwila może wybuchnąć. Odłamek mógłby cię zabić.
– Widziałeś fragmenty innych, Mel – powiedział Rhyme. – Jak to jest zrobione?
– Dość paskudnie, Lincoln – rzekł zaniepokojony technik; na jego łysinie lśniły kropelki potu. – Wypełnienie z czteroazotanu pentaerytrytu, proch bezdymny jako ładunek inicjujący. Dlatego jest taki niebezpieczny.
Читать дальше