Jej twarz przypominała nieruchomą maskę, na której nie było ani śladu łez.
Wreszcie Sachs dała znak Rolandowi, który otoczył Percey ramieniem i wyprowadził ją na korytarz. Bell wciąż był czujny. Nie wypuszczał z ręki broni.
Dwieście trzydzieści jardów od bezpiecznego domu.
Czerwone i niebieskie światła pojazdów ratunkowych migały, próbując go oślepić, ale on patrzył przez celownik Redfield, więc poza siatką nitek nie widział nic więcej. Przesuwał lunetę tam i z powrotem, oglądając całą strefę rażenia.
Stephen zdjął strój strażaka i znów wyglądał jak nieco starszy student college’u. Spod zbiornika wodnego wyciągnął model 40, ukryty tam dziś rano. Broń była już załadowana. Pas owinął wokół dłoni i był gotów do zabijania.
W tym momencie nie czyhał na Żonę.
Ani na Jodiego, małego pedała-Judasza.
Szukał Lincolna Robaka. Człowieka, któremu znowu udało się go przechytrzyć.
Kim on jest? Którym z nich?
Stephen skulił się.
Lincoln… Książę Robaków.
Gdzie jesteś? Tu, przede mną? W tłumie stojącym wokół dymiącego budynku?
Jesteś tym grubym gliniarzem, który poci się jak mysz?
Wysokim, szczupłym Murzynem w zielonym garniturze? Ten wydawał się znajomy. Gdzie Stephen mógł go spotkać?
Podjechał cywilny samochód, z którego wysiadło kilku ludzi w garniturach.
Może Lincoln był jednym z nich.
Z domu wyszła rudowłosa policjantka. W lateksowych rękawiczkach. A więc jesteś od przeszukiwania miejsca zbrodni, tak? Zadbałem o swoje kule i łuski, złotko, powiedział do niej bezgłośnie, ustawiając celownik na jej szyi. Żeby namierzyć moją broń, musiałabyś lecieć do Singapuru.
Doszedł do wniosku, że zdąży oddać pojedynczy strzał, a potem jego ciało spadnie prosto w alejkę, zmiecione gradem pocisków.
Kim jesteś?
Lincoln? Lincoln?
Nie miał pojęcia.
Otworzyły się frontowe drzwi domu, w których stanął Jodie. Niepewnie przekroczył próg. Rozejrzał się wkoło, zmrużył oczy, cofnął się pod ścianę budynku.
Ty…
Znów ten elektryczny impuls. Mimo dzielącej ich odległości.
Stephen przesunął celownik na jego pierś.
No dalej, żołnierzu, strzelaj. Logiczne, że to twój następny cel; jest w stanie cię zidentyfikować.
Melduję, że obliczam tor i poprawkę na wiatr.
Stephen zwiększył nacisk na spust.
Jodie…
Zdradził cię, żołnierzu. Musisz… go… sprzątnąć.
Tak jest. Już po nim. Już jest zimny. Melduję, że już krążą nad nim sępy.
Żołnierzu, według podręcznika snajpera amerykańskiej piechoty morskiej język spustu modelu 40 należy naciskać niezauważalnie, tak żebyś sam nie wiedział, kiedy dokładnie broń wypali. Zgadza się, żołnierzu?
Tak jest.
Dlaczego więc tego, kurwa, nie robisz?
Nacisnął mocniej.
Powoli, powoli…
Lecz broń nie wystrzeliła. Przesunął nitki celownika na głowę Jodiego. I tak się złożyło, że w tym momencie błądzące po dachach oczy Jodiego ujrzały go.
Za długo zwlekał.
Strzelaj, żołnierzu. Strzelaj!
Na mgnienie oka zatrzymał palec.
A potem szarpnął spust jak chłopiec, strzelający pierwszy raz na letnim obozie.
Jodie odskoczył na bok, pociągając za sobą gliniarzy.
Jak, do kurwy nędzy, mogłeś spudłować, żołnierzu? Powtórz strzał!
Tak jest!
Oddał jeszcze dwa strzały, ale Jodie i wszyscy pozostali ukryli się albo rzucili na chodnik i ulicę, czołgając się do bezpiecznej kryjówki.
Wtedy wybuchła kanonada. Najpierw kilkanaście pojedynczych sztuk broni, potem coraz więcej. Przede wszystkim pistolety, ale też H &K, plujące kulami z taką szybkością, że ich odgłos przypominał ryk silników z dziurawym tłumikiem.
Pociski siekły wieżę windy tuż za nim. Na Stephena spadał deszcz odłamków cegieł i betonu, ołowiu i ostrych miedzianych osłon kul, boleśnie raniąc mu przedramiona i dłonie.
Stephen upadł w tył, zakrywając twarz rękami. Czuł piekące rany i widział, jak na smołowany dach kapią z nich drobne krople krwi.
Po co czekałem? Po co? Mogłem go zastrzelić i już by mnie tu nie było.
Po co?
Odgłos helikoptera, nadlatującego nad budynek. Syreny.
Odwrót, żołnierzu! Odwrót!
Spojrzał w dół i zobaczył, jak Jodie chowa się za samochodem. Stephen włożył model 40 do futerału, zarzucił na ramię plecak i po schodach przeciwpożarowych zbiegł w alejkę.
Druga tragedia.
Percey Clay przebrała się i wyszła na korytarz, wspierając się bezwolnie na Rolandzie Bellu, który podtrzymywał ją ramieniem.
Tragedia. To nie był kłopot z mechanikiem czy problemy z czarterem. Zginął jej przyjaciel.
Och, Brit…
Wyobrażała go sobie, jak z szeroko otwartymi oczyma, ustami rozchylonymi w niemym krzyku biegł wprost na tego strasznego człowieka. Próbował go zatrzymać, oburzony tym, że ktoś zamierza zabić jego, zabić Percey. Bardziej wściekły niż przestraszony. Twoje życie było takie pedantyczne, pomyślała. Nawet ryzyko skrupulatnie obliczałeś. Lot brzuchem do góry na wysokości pięćdziesięciu stóp, korkociągi, skoki spadochronowe. Widzom wszystko wydawało się niemożliwe. A jednak dobrze wiedziałeś, co robisz i jeśli kiedyś pomyślałeś o przedwczesnej śmierci, sądziłeś, że nawali jakaś dźwignia, zapcha się przewód paliwowy albo nieostrożny uczeń wepchnie ci się przed nos.
Świetny autor książek o lotnictwie, Ernest K. Gann, napisał, że los jest jak myśliwy. Percey zawsze sądziła, że miał na myśli naturę albo nieszczęśliwe okoliczności – kapryśne żywioły, perfidne i zawodne mechanizmy, które strącają samoloty na ziemię. Lecz los okazał się bardziej złożony. Los był skomplikowany jak ludzki umysł i jak zło, do jakiego człowiek był zdolny.
Nieszczęścia chodzą parami… a jeśli trójkami? Co się jeszcze może wydarzyć? Jaka tragedia? Jej śmierć? Koniec firmy? Śmierć kogoś innego?
Wtulona w Rolanda Bella drżała ze złości. Wszystko było wynikiem głupiego zbiegu okoliczności. Pomyślała o wilgotnej nocy sprzed kilku tygodni: ona, Ed i Hale, słaniając się z niewyspania, stali w rzęsiście oświetlonym hangarze wokół learjeta „Charlie Juliet”, w nadziei, że podpiszą kontrakt z Amer-Medem; drżąc z zimna, próbowali wykombinować, jak najlepiej przygotować samolot do czekającego go zadania.
Była mglista noc. Lotnisko opustoszałe i ciemne. Jak w ostatniej scenie „Casablanki”.
Usłyszeli pisk hamulców i wyjrzeli na zewnątrz.
Ten człowiek przytargał z samochodu dwa wielkie worki i postawił je na płycie lotniska. Potem wrzucił do beechcrafta i uruchomił silnik. Rozległ się charakterystyczny wizg silnika tłokowego.
Przypomniała sobie, jak Ed powiedział z niedowierzaniem:
– Co on wyprawia? Lotnisko jest zamknięte.
Los.
Traf chciał, że tej nocy tam byli.
Że Phillip Hansen właśnie w tym momencie postanowił pozbyć się obciążających go dowodów.
Że Hansen należał do ludzi, którzy byli w stanie zabić, by utrzymać tamten lot w tajemnicy.
Los…
Nagle podskoczyła – na dźwięk pukania do drzwi domu.
Na progu stali dwaj mężczyźni. Bell poznał ich. Byli z Biura Ochrony Świadków departamentu nowojorskiego.
– Mamy przewieźć panią do Shoreham na Long Island, pani Clay.
– Nie, nie – odrzekła. – To pomyłka. Muszę jechać na lotnisko Mamaroneck.
– Percey – powiedział Roland Bell.
– Muszę.
– Nic o tym nie wiem, proszę pani – rzekł jeden z policjantów. – Dostaliśmy rozkaz, żeby zawieźć panią do Shoreham i zatrzymać tam do rozprawy przed sądem przysięgłych w poniedziałek.
Читать дальше