– Lily, w domu wszystko w porządku – powiedziała Carrie, a w jej głosie usłyszałam pogodną pobłażliwość. – Jak się trzymasz?
– Ujdzie – odparłam niechętnie.
– Tym bardziej czekamy na twój powrót. O, wiem, co cię zainteresuje: starszy pan Winthrop wczoraj ni z tego, ni z owego umarł przy kolacji. Miał rozległy zawał serca. Arnita mówi, że nagle osunął się na półmisek ze słodkimi ziemniakami. Zadzwoniła na pogotowie, ale było już za późno.
Pomyślałam, że na wiadomość o śmierci starego tyrana cała rodzina Winthropów pewnie odetchnęła z ulgą, ale nie wypadało powiedzieć tego głośno.
– To był naprawdę ciężki rok dla nich wszystkich – skomentowała Carrie, zupełnie niezrażona brakiem mojej odpowiedzi.
– Spotkałam Bobo przed wyjazdem – powiedziałam jej.
– Jego jeep dwa razy przejechał wczoraj wieczorem pod twoim domem.
– Hmmm.
– Chłopak nie rezygnuje. Odchrząknęłam.
– Spotka w końcu jakąś rówieśniczkę, która nie będzie się przed nim płaszczyć tylko dlatego, że jest Winthropem. Ma dopiero dziewiętnaście lat.
– Oczywiście – stwierdziła rozbawionym tonem. – Masz przecież swojego prywatnego deprawatora.
Carrie nazywała tak Jacka. Uważała, że to bardzo zabawne. I teraz też na pewno się uśmiechała po drugiej stronie linii.
– Jak tam twoja rodzinka?
– Wszyscy powariowali w związku z tym ślubem.
– A skoro mowa o Jacku, odzywał się ostatnio? – Jack… jest tutaj.
– Tam? To znaczy w Bartley? – Carrie była zdumiona i pod wrażeniem.
– W sprawie służbowej – wyjaśniłam szybko. – Ma tu coś do roboty.
– No tak. Cóż za zbieg okoliczności!
– Żebyś wiedziała – powiedziałam ostrzegawczo. – Prowadzi dochodzenie.
– To znaczy, że na pewno nie widziałaś się z nim ani razu.
– Ani razu to jednak nie.
– Przyszedł do ciebie do domu?
– Przyszedł.
– Poznał twoich rodziców? – drążyła.
– No dobra, poznał.
– A-ha – przeciągnęła to słowo, tak jakby właśnie dowiodła swoich racji. – Wróci z tobą do Shakespeare?
– Tak.
– Na święta? – Tak.
– I tak trzymać, Lily!
– Jeszcze zobaczymy – powiedziałam sceptycznie. – A ty? Będziesz w domu?
– Tak, przygotowuję świąteczny obiad, przyjdzie do mnie Claude. Początkowo zamierzałam pojechać do rodziców, chociaż to tak daleko, ale kiedy odkryłam, że Claude zostanie sam, powiedziałam im, że niestety wpadnę do nich dopiero na wiosnę.
– To idzie wam piorunem.
– A co miałoby nas powstrzymywać? Claude jest po czterdziestce, a ja skończyłam trzydzieści pięć.
– Słusznie, nie ma na co czekać – stwierdziłam.
– Cała naprzód!
Przez chwilę słyszałam ją słabiej. Poleciła pielęgniarce zadzwonić do jakiegoś pacjenta i podać mu wyniki badań. Sekundę później znowu słyszałam ją wyraźnie.
– To mówisz, że kiedy wracasz?
– Nazajutrz po ślubie – oświadczyłam kategorycznie. – Nie wytrzymam ani chwili dłużej. Roześmiała się.
– To na razie, Lily.
– Na razie. Dzięki, że masz oko na mój dom.
– Nie ma sprawy.
Pożegnałyśmy się i każda z nas odłożyła słuchawkę, mając kilka rzeczy do przemyślenia.
Domyśliłam się, że związek Carrie z komendantem policji Claude'em Friedrichem kwitnie. Miałam nadzieję, że przetrwa. Znałam ich oboje i lubiłam na długo przedtem, zanim zwrócili na siebie uwagę.
Przyłapałam się na tym, że zastanawiam się, co czuje Bobo w związku ze śmiercią swojego dziadka. Byłam pewna, że cierpi, ale jego żal jest pewnie przynajmniej w części pomieszany z ulgą. Bobo i jego rodzice będą mieli wreszcie trochę spokoju, trochę czasu, żeby wrócić do równowagi. Niewykluczone, że znowu mnie zatrudnią.
Zmusiłam się, żeby wrócić myślami do mojego tu i teraz. Za moment powinnam wychodzić. Zostanę z dziećmi w domu pastorostwa O'Shea i będę miała okazję go przeszukać tak jak wcześniej domy Dilla Kingery'ego i Osbornów. Stałam przed lustrem w łazience, poprawiając uczesanie i pudrując twarz, kiedy w końcu zauważyłam, jak kiepsko wyglądam.
Nic już na to nie mogłam poradzić.
U siebie w pokoju włożyłam bożonarodzeniowy dres, ten sam, który nosiłam na paradzie. Uznałam, że jaskrawe kolory mogą sprawić, że wydam się dzieciom sympatyczniejsza. Zjadłam miseczkę sałatki owocowej, która została w lodówce – nie znalazłam w niej nic innego, bo cała rodzina wybierała się na uroczystą kolację.
Kiedy zmywałam, do drzwi zadzwonił Berry Duff. Otworzyłam mu. Uśmiechnął się na mój widok.
– Jaki wesoły strój – zauważył.
– Idę zaopiekować się dziećmi. Mina mu zrzedła.
– Miałem nadzieję, że uda mi się z tobą porozmawiać przy kolacji.
– To nagły wypadek. Opiekunka rozchorowała się na grypę i nie udało się znaleźć innego zastępstwa.
– Trzymam kciuki, żeby wszystko poszło gładko – powiedział Berry, chyba z powątpiewaniem, tak mi się przynajmniej wydawało. – Z moich doświadczeń z własnymi dziećmi wynika, że w grupie bywają trudne do opanowania.
– Ile mają lat? – zapytałam uprzejmie.
– Jedno dziewięć, a Daniel jest w dziesiątej klasie… chwileczkę… ma już piętnaście lat. To świetne dzieciaki. Nigdy nie mam ich dosyć.
Przypomniałam sobie, że opiekę nad dziećmi sprawuje jego żona.
– Mieszkają na tyle blisko, że możesz się z nimi regularnie widywać?
– Spędzają u mnie co drugi weekend – odpowiedział. Był smutny i zły. – Ale to i tak nic, to zupełnie nieporównywalne z możliwością przyglądania się, jak się rozwijają każdego dnia.
Usiadł na krześle, a ja wróciłam do zmywania.
– Przynajmniej wiesz, gdzie są – powiedziałam, zaskakując tym samą siebie. – Wiesz, że są bezpieczne. Możesz złapać za słuchawkę i do nich zadzwonić.
Berry spojrzał na mnie ze zrozumiałym zdumieniem.
– To prawda – odparł wolno, ważąc słowa. – Na pewno mogłoby być znacznie gorzej. Masz na myśli to, że moja żona mogła z nimi uciec i zaszyć się gdzieś tak, żeby mi uniemożliwić wszelkie kontakty? To by było straszne. Chyba bym oszalał! – Berry dumał nad tym przez dobrą minutę. – Gdyby do tego doszło, zrobiłbym wszystko, żeby odzyskać dzieci – powiedział w końcu. Spojrzał na mnie. – Dobry Boże, dziewczyno, skąd nam się wziął taki przygnębiający temat? To powinien być dom pełen radości! Jutro ślub!
– Tak – potwierdziłam. – Jutro ślub.
Musiałam być stanowcza. To nie był problem, który mogłabym rozwiązać, boksując i kopiąc. Poklepałam Berry'ego po ramieniu, wprawiając go tym w jeszcze większe zdumienie, po czym włożyłam kurtkę i zawołałam do rodziców, że już wychodzę.
Przemknęło mi przez głowę, że zapomniałam o czymś powiedzieć Jackowi, o czymś drobnym, ale ważnym. Ale nie potrafiłam już tego wydobyć na powierzchnię myśli.
Pastorówka, w której mieszkali państwo O'Shea, była bardzo przestronna, ponieważ duszpasterz, dla którego ją zbudowano, miał piątkę dzieci. Oczywiście było to w 1938 roku. Teraz dom był finansową dziurą bez dna i wymagał wymiany całej instalacji elektrycznej, powiedziała mi Lou w ciągu pierwszych pięciu minut od mojego przyjścia. Sama zauważyłam kilka uzasadnionych powodów do narzekań – chociażby to, że pokoje były wąskie i długie, co bardzo utrudniało rozsądne ustawienie mebli. A chociaż w salonie był kominek, nawet świątecznie przystrojony, komin wymagał generalnego remontu i nie można było w nim napalić.
Читать дальше