– Jesteś bardzo miły – odparłam z autentycznym uśmiechem. Chociaż raz powiedziałam to, co należało. Berry odwzajemnił uśmiech.
– Lily! – zawołał Jack.
Przytrzymywał otwarte drzwi od strony pasażera. Nie miałam pojęcia dlaczego.
– Wybacz – powiedziałam do Berry'ego i odeszłam. – Odkąd to – wymruczałam, świadoma, że mój głos niesie się w czystym, zimnym powietrzu – odkąd to uważasz za stosowne otwierać mi drzwi?
Jack wyglądał na urażonego.
– Jestem twoim niewolnikiem, kotku – najwyraźniej przedrzeźniał południowy akcent Barry'ego.
– Nie bądź osłem! – szepnęłam. – Tak się cieszę, że przyjechałeś. Nie psuj wszystkiego.
Patrzył na moje nogi, kiedy wsiadałam do samochodu. Napięte mięśnie wokół jego warg się rozluźniły.
– No dobrze – powiedział i zamknął drzwi.
Wycofał, żeby śladem innych samochodów wyjechać z parkingu.
– Znalazłaś dzisiaj doktora – powiedział. – Tak. Skąd wiesz?
– Zabrałem swój policyjny skaner. Dobrze się czujesz? – Tak.
– Co wiesz o Dillu Kingerym? – zapytał.
Poczułam się tak, jakby mnie zdzielił prosto w żołądek. Dopadł mnie tak gwałtowny atak paniki, że musiałam przez chwilę posiedzieć w milczeniu, zanim wrócił mi oddech.
– A co z nim nie tak? – zapytałam w końcu, głosem nie tyle wściekłym, ile przerażonym.
Przypomniałam sobie twarz Vareny, uśmiechającej się do Dilla, ich długie zaręczyny, relację z córeczką Dilla, w której zbudowanie Varena włożyła tyle trudu, serdeczność mojej siostry wobec niezrównoważonej pani Kingery…
– Najprawdopodobniej nic. Po prostu mi powiedz.
– Jest farmaceutą. Wdowcem. Ojcem. Płaci rachunki w terminie. Ma matkę wariatkę. – To była ta starowinka, która powiedziała, że sprowadzam kłopoty?
– Tak.
I miała rację.
– Od jak dawna jego pierwsza żona nie żyje?
– Od sześciu czy siedmiu lat. Anna jej nie pamięta.
– A co wiesz o Jessie O'Shea? Tym pastorze? Spojrzałam na Jacka w świetle mijanej latarni. Na jego twarzy malowało się napięcie, niemalże złość. Tak więc było nas dwoje.
– Zupełnie nic. Poznałam jego żonę i córeczkę. Mają jeszcze synka.
– Będzie na przyjęciu?
– Pastor zwykle bywa na przyjęciach ślubnych. Tak, słyszałam, że wynajęli opiekunkę.
Miałam ochotę go uderzyć, co wcale nie zdarzało mi się tak rzadko.
Zatrzymaliśmy się na parkingu restauracji Sarah May. Jack zaparkował trochę na uboczu.
– To niewiarygodne, jak ty potrafisz mnie zdenerwować w pięć minut – powiedziałam i usłyszałam, że mój głos jest obcy i zimny. A także drżący.
Jack spojrzał przez przednią szybę na okna restauracji. Były obramowane migającymi świątecznymi światełkami, których blask oświetlał jego twarz. Wszędzie te cholerne migające lampki. Po chwili, która wydawała mi się bardzo długa, odwrócił się w moją stronę. Wziął mnie za lewą rękę.
– Lily, kiedy ci wytłumaczę, nad czym teraz pracuję, wybaczysz mi – powiedział z tym rodzajem bolesnej szczerości, który musiałam uszanować.
Siedział, trzymając mnie za rękę, i nie wykonywał żadnego gestu, żeby otworzyć drzwi, w oczekiwaniu, aż udzielę mu… wotum zaufania? Zaocznego rozgrzeszenia? Czułam się tak, jakby otworzył mi klatkę piersiową i skierował na nią reflektor.
Gwałtownie skinęłam głową, otworzyłam drzwi i wysiadłam. Spotkaliśmy się przed maską samochodu. Jack ponownie ujął mnie za rękę i weszliśmy do restauracji.
Sarah Cawthorne, której Sarah May zawdzięczała połowę swej nazwy, wskazała nam salę, którą Diii zarezerwował na przyjęcie. Oczywiście wszyscy z wyjątkiem Jacka i pani Kingery bywaliśmy tam wiele razy, ponieważ jest to jedno z dwóch miejsc w Bartley, gdzie można zjeść elegancką kolację w zamkniętym gronie. Zauważyłam, że salę świeżo wyremontowano, zmieniając dywan i tapety – teraz królowały tam najwyraźniej ponadczasowe zieleń mchu i bordo. W kącie stała sztuczna choinka przystrojona ozdobami z bordowej i kremowej koronki oraz wstążkami w tych samych kolorach. Choinka oczywiście była podświetlona, zawieszono na niej drobne bezbarwne lampki, ale te na szczęście nie migały.
Pośrodku stołów stały świąteczne dekoracje w tych samych barwach, a podkładki pod nakrycia, podobnie jak serwetki, były z materiału (w Bartley był to szczyt dobrego smaku). Układ stołów ustawionych w podkowę jednak się nie zmienił. Kiedy goście zaczęli zajmować miejsca, zdałam sobie sprawę, że Jack manewruje tak, żebyśmy usiedli obok pastorostwa. Położywszy rękę na moich plecach, popychał mnie dyskretnie w pożądanym kierunku. Przypomniał mi się obraz kukiełki siedzącej na kolanie brzuchomówcy i kierowanej jego dłonią, schowaną w otworze na jej plecach. Jack zauważył wyraz mojej twarzy i cofnął rękę.
Diii stał już za krzesłem, mając moją siostrę po jednej, a swoją matkę po drugiej stronie, więc jedynym dostępnym obiektem był Jess O'Shea.
Jack zdołał nas wpasować między pastora a pastorową. Ja usiadłam między nimi oboma, a miejsce po prawej stronie Jacka zajęła Lou. Naprzeciw nas siedziała Patsy Green, której towarzyszył jeden z asystentów ślubnych, bankowiec grywający z Dillem w golfa, przypomniałam sobie.
Niemal od razu podano sałatki i Diii grzecznie po prosił Jessa o odmówienie modlitwy przed jedzeniem. Jess naturalnie się zgodził. Siedzący obok mnie Jack pochylił głowę i przymknął oczy, ale jego ręka odnalazła moją i jego palce oplotły moje palce. Podniósł moją dłoń do ust i pocałował ją – poczułam ciepło jego warg, delikatny nacisk jego zębów – po czym odłożył ją na moje kolana i rozluźnił uścisk. Kiedy Jess powiedział: „Amen”, Jack puścił moją rękę i rozłożył sobie serwetkę na kolanach jakby nigdy nic.
Ostrożnie rozejrzałam się wokół, żeby sprawdzić, czy ktoś to widział, ale napotkałam tylko wzrok mojej matki. Wyglądała na trochę zażenowaną zmysłowością tego gestu – ale zarazem zadowoloną z jego emocjonalnej siły.
Nie mam pojęcia, co się malowało na mojej twarzy. Postawiono przede mną sałatkę, w którą wbiłam niewidzące spojrzenie. Kiedy kelnerka zapytała mnie, jaki dressing sobie życzę, odpowiedziałam jej na chybił trafił i zalała moją sałatę z pomidorami jakąś jaskrawopomarańczową substancją.
Jack zaczął dyskretnie wypytywać Lou o jej życie. Był w tym tak dobry, że niewielu cywilów powzięłoby podejrzenie, że ma jakiś ukryty cel. Starałam się nawet nie domyślać jaki.
Zwróciłam się w stronę Jessa, który próbował sobie poradzić z wieczkiem słoika z siekanym bekonem. Postawienie słoika z bekonem na stole w tak gustownie urządzonej restauracji przypomniało mi, że jesteśmy w Bartley. Wyciągnęłam do Jessa pomocną dłoń. Trochę zdziwiony wręczył mi słoik. Schwyciłam go mocno i wzięłam oddech. Z wydechem przekręciłam wieczko. Odskoczyło. Oddałam słoik Jessowi.
Spojrzałam na jego twarz, która miała wyraz niepewnego rozbawienia.
Niepewność była w porządku. Rozbawienie już nie.
– Naprawdę silna jesteś – zauważył.
– Owszem – potwierdziłam.
Podniosłam do ust kęs sałaty i przypomniałam sobie, że Jack potrzebuje mojej pomocy przy zbieraniu informacji o tym mężczyźnie.
– Wychowałeś się w mieście większym niż Bartley? – zapytałam.
– Och, bynajmniej – odpowiedział sympatycznie. – W Ocolonie w Missisipi. Moi rodzice nadal tam mieszkają.
– Twoja żona też pochodzi z Missisipi? Nie cierpiałam tego.
– Tak, ale z Pass Christian. Poznaliśmy się na studiach na uniwersytecie stanowym.
Читать дальше