– Nie. Przeczytałem. – Wskazał metkę.
– Och.
Policjanci wybuchnęli śmiechem.
– Czy on chce nam przekazać, że i tym razem porwie kobietę? – spytała Sachs.
– Prawdopodobnie – odparł Rhyme.
Cooper otworzył kolejny worek.
– Przeprowadzę analizę chromatograficzną tej cieczy.
Rhyme poprosił Thoma, żeby pokazał mu świstek z fazami księżyca. Przyjrzał się mu uważnie. Taki oddarty kawałek papieru jest wspaniałym dowodem. Jak odcisk palca. Bezbłędnie można określić, z której kartki pochodzi. Trzeba mieć oczywiście tę kartkę. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek ją znajdą. Przestępca mógł ją zniszczyć. Jednak Rhyme wolał myśleć, że tego nie zrobił. Wyobrażał sobie, że kartka gdzieś jest. Po prostu czeka, by ją znaleźć. W czasie swojej pracy zawsze myślał o źródłach pochodzenia śladów: o samochodzie, z którego odprysnął znaleziony kawałek farby; palcu, z którego pochodził paznokieć; pistolecie, z którego zastrzelono ofiarę. Te źródła – blisko związane z przestępcą – wywoływały odpowiednie skojarzenia u Rhyme’a. Mogły być okrutne lub tajemnicze.
Fazy księżyca.
Rhyme zapytał Dobynsa, czy przestępca mógł jakoś kierować się fazami księżyca.
– Nie. Dziś księżyc nie jest w pełni. Cztery dni temu był nów.
– Zatem narysowane księżyce oznaczają coś innego.
– Gdyby kierował się fazami księżyca, to ten rysunek powinien zostawić na miejscu pierwszego przestępstwa – wtrąciła nieśmiało Sachs.
– Dobra uwaga, Amelio. Być może mówi o kołach. O atramencie. O papierze. O geometrii. O planetarium…
Rhyme zauważył, że Sachs patrzy na niego. Może dopiero teraz dostrzegła, że jest ogolony, ma uczesane włosy i zmienione ubranie.
W jakim jest nastroju? – zastanowił się. Zła na niego czy myśli o zupełnie czymś innym? Nie wiedział. W tym momencie Amelia Sachs była tak tajemnicza jak przestępca 823.
Z korytarza dobiegło piszczenie faksu. Thom wyszedł z pokoju i po chwili wrócił z dwiema kartkami papieru.
– Od Emmy Rollins – obwieścił. Pokazał kartki Rhyme’owi. – Spis sklepów spożywczych. Jedenaście sklepów na Manhattanie, w których w ciągu ostatnich dwóch dni sprzedano gicz cielęcą klientom kupującym mniej niż pięć artykułów spożywczych. – Zaczął przenosić listę na reprodukcję. Zerknął na Rhyme’a. – Nazwy sklepów też?
– Oczywiście. Będą potrzebne, gdy będziemy tworzyli odsyłacze.
Thom wpisał je do charakterystyki.
– To zawęża obszar poszukiwań do całego miasta – zauważyła Sachs.
– Cierpliwości – powiedział zdenerwowany Rhyme.
Tymczasem Mel Cooper zbadał włosie, które znalazła Sachs.
– Nie znalazłem nic specyficznego. – Odłożył je na bok.
– Jest nowe? – spytał Rhyme. Gdyby tak było, mogliby sprawdzić, w których sklepach sprzedawano tego dnia gicz cielęcą i szczotkę.
– Myślałem o tym. Ma sześć miesięcy albo więcej – odparł Cooper.
Zaczął strząsać na kartkę papieru zanieczyszczenia z ubrań dziewczyny.
– Kilka różnych substancji – rzekł, pochylając się nad kartką. – Brud.
– Wystarczy do pomiaru gęstości metodą gradientową?
– Nie. To tylko pył. Prawdopodobnie z miejsca przestępstwa.
Przyjrzał się uważnie zanieczyszczeniom zmiecionym z zakrwawionych ubrań dziewczyny.
– To pył ceglany. Dlaczego jest go tak dużo?
– Ze szczurów, które zastrzeliłam. Ściany w tunelu zbudowano z cegły.
– Strzelałaś do nich? Na miejscu przestępstwa? – Rhyme się skrzywił.
– No cóż, tak. Chodziły przecież po niej – dodała z naciskiem.
Był wściekły, ale nie okazał tego.
– Trzeba wziąć pod uwagę wszystkie zanieczyszczenia powstałe na skutek strzelania: ołów, arsen, węgiel, srebro.
– O, inny kawałek czerwonej skóry z rękawiczki. I… Mamy włókno. Też inne.
Kryminalistycy kochają włókna. To było szare, Cooper z trudem je dostrzegł nieuzbrojonym okiem.
– Wspaniale – oznajmił Rhyme. – Co jeszcze?
– Jeszcze zdjęcie z miejsca przestępstwa. I odciski palców – powiedziała Sachs. – Jeden znaleziony na jej szyi, drugi – w miejscu, gdzie podnosił rękawiczkę. – Uniosła je.
– Świetnie – rzekł Rhyme, przyglądając się im uważnie.
Uśmiechnęła się niepewnie z wyrazem triumfu, wiedziała przecież, że nie jest specjalistką w tej dziedzinie.
Rhyme studiował zdjęcia polaroidowe odcisków, gdy usłyszał kroki na schodach.
Przybył Jim Polling. Wszedł do pokoju. Ze zdziwieniem spojrzał na eleganckiego Lincolna Rhyme’a i szybko podszedł do Sellitta.
– Właśnie byłem na miejscu przestępstwa – powiedział. – Ocaliliście porwaną. Dobra robota, chłopaki. – Skinął głową do Sachs, aby pokazać, że o niej też pomyślał. – Ale ten psychol porwał kolejną ofiarę?
– Albo ma taki zamiar – mruknął Rhyme, przypatrując się odciskom.
– Teraz pracujemy nad wskazówkami – poinformował Banks.
– Jim, usiłowałem cię znaleźć – powiedział Sellitto. – Dzwoniłem nawet do biura burmistrza.
– Rozmawiałem z szefem. Poprosił o posiłki. Dostał pięćdziesięciu ludzi zajmujących się ochroną ONZ.
– Kapitanie, musimy o czymś porozmawiać. Mamy problem. Coś się wydarzyło na miejscu ostatniego przestępstwa…
Nagle rozległ się głos, którego wcześniej nie słyszano w tym pokoju:
– Problem? Kto ma problem? Nie ma żadnych problemów. Żadnych!
Rhyme spojrzał na wysokiego, szczupłego mężczyznę w drzwiach. Był czarny jak smoła. Miał na sobie śmieszny zielony garnitur i buty, które świeciły jak brązowe lustra.
Serce Rhyme’a zamarło.
– Dellray.
– Lincoln Rhyme. Nowojorski Człowiek z Żelaza. Czołem, Lon. I Jim Polling. Nudzicie się, co?
Z Dellrayem przybyło kilkoro mężczyzn i kobiet. Rhyme wiedział, w jakim celu zjawili się tutaj agenci federalni.
Dellray przyjrzał się policjantom znajdującym się w pokoju. Na chwilę zatrzymał wzrok na Sachs.
– Czego chcesz? – spytał Polling.
– Nie domyślasz się? Wypadasz z interesu. Zamykamy twój kramik.
Jeden z nas.
To wyrażał wzrokiem Dellray, gdy obchodził łóżko Lincolna Rhyme’a. Ludzie sparaliżowani szybko męczą towarzystwo.
– Spójrzcie na to – rzekł Dellray, stukając w klinitron. – Coś ze „Star Treka”. Komandorze Riker, wsadź swoją dupę do statku i odlatuj.
– Dellray, wyjdź stąd – powiedział Polling. – To jest nasza sprawa.
– Naprawdę? A ja myślałem, że przyszliście odwiedzić chorego…
Kapitan ruszył do przodu. Wyglądał jak kogucik przy wysokim agencie FBI.
– Dellray, czy ty mnie słyszysz? Wyjdź stąd.
– Rhyme, chciałem zobaczyć, w co się bawisz. Poważnie, Lincoln, jak się czujesz? Nie widziałem cię od kilku lat.
– Czy pukali? – Rhyme zapytał Thoma.
– Nie, nie pukali.
– Nie pukaliście – powiedział Rhyme. – Może powinienem prosić, żebyście wyszli?
– Mam upoważnienie – sarknął Dellray, sięgając do kieszeni marynarki.
Amelia Sachs wbiła paznokieć palca wskazującego w kciuk. Omal go nie rozcięła.
Dellray rozejrzał się po pokoju. Zaskoczył go widok zaimprowizowanego laboratorium, ale nie okazał tego.
– Przejmujemy sprawę. Przepraszam.
W ciągu dwudziestu lat pracy w policji Rhyme nigdy nie zetknął się z takim sposobem przejęcia sprawy przez FBI.
– Odpieprz się, Dellray – zaczął Sellitto. – Wlazłeś w naszą sprawę.
Читать дальше