To brzmiało tak, jakby ktoś wcielił w życie horror klasy B. Claire myślała, że Morganville jest okropne, ale to było zdecydowanie potworniejsze.
– Przykro mi – wyszeptała. – Ale czemu tu zostaliście?
Czemu nie spróbowaliście jeszcze raz?
– Wiesz, ilu ludzi mieszkało w Blacke? – zapytała pani Grant. – Stu siedemdziesięciu dwóch. A teraz zostało nas tylko tyle, ile w tym budynku. No, w każdym razie z tych, co oddychają. Myślisz, że możemy tak po prostu odejść? To byli nasi przyjaciele, nasza rodzina. A jeśli odejdziemy, to co się stanie? Jak daleko to się rozniesie? – Spojrzenie pani Grant stało się zimne, jak lód. – To się skończy tutaj. Musi. A teraz wyjaśnijcie mi, jak to się stało, że podróżujecie z jednym z nich.
– Ważniejsze jest to, że Oliver nie był… taki jak ci, o których mówisz. Oni są chorzy, a on nie.
Pani Grant wybuchnęła śmiechem.
– Jest martwy. Bardziej chory być już nie może, Claire znikąd.
– Posłuchaj. – Shane pochylił się, opierając łokcie na stole. – Nie mówię, że wampiry jako takie nie są przerażające, bo są. Ale nie w ten sposób. Nie… typowo. Mogą być…
– A skąd wasza czwórka wie cokolwiek o wampirach? – zapytała pani Grant, a gdy żadne z nich nie odpowiedziało, zmarszczyła brwi. – Ich jest więcej. Gdzieś tam jest ich więcej. Nawet jeśli wykończymy te tutaj, to jeszcze wiele pozostanie gdzie indziej…
– Ale nie takich! – zapewniała z desperacją Claire. – Musisz mi uwierzyć, nie wszystkie są…
– Takie złe – dokończył Morley, wyłaniając się zza jednego z regałów. Wyglądał przerażająco, tak że jego słowa brzmiały mało przekonująco. – Nie, nie jesteśmy.
Aczkolwiek niektórzy z nas są na pewno lepsi od innych.
Na kolejnym regale pojawił się Oliver. Spoglądał w dół. W długim czarnym płaszczu sprawiał wrażenie bardzo wysokiego i silnego. Budził nawet większą grozę niż Morley. Z cienia wyszły kolejne wampiry. Claire zauważyła Patience i Jacoba stojących po bokach grupy.
I Michaela, złotego Michaela, który uśmiechnął się do Eve tak, jakby chciał dać jej do zrozumienia, że wszystko jest już w porządku.
Pani Grant poderwała się z krzesła i rzuciła się po broń.
Shane wstał i pchnął do tyłu krzesło, by odciągnąć w ten sposób uwagę dwóch strażników. To wystarczyło, żeby Oliver mógł zeskoczyć z regału na stół, potem podłogę i odebrać im broń.
Nie ranił ich. Nie musiał.
Morley zrobił to zdecydowanie – za – szybkie wampirze coś i w jednej chwili pojawił się przy półce z bronią, przed panią Grant. Uśmiechał się od ucha do ucha i szczerzył kły. Pogroził jej palcem, kiedy zatrzymała się gwałtownie i cofnęła, dysząc. Była oczywiście przerażona i Claire wcale jej się nie dziwiła.
W tym czasie Michael zbliżył się już do Eve, która objęła go za szyję.
– Jak wyszliście? – zapytała stłumionym przez koszulę głosem, gdy wtuliła policzek w jego pierś. Pogłaskał ją po plecach.
– Budynek po drugiej stronie drogi rzuca całkiem niezły cień – wyjaśnił. – Wyskoczyliśmy, gdy tylko uspokoiło się na zewnątrz. A potem już było łatwo. Myśleli, że mają już wszystkich.
– Ale nie…
– Nie, nikogo nie skrzywdziliśmy. Patience tego dopilnowała.
Mieszkańcy Blacke, cała dwudziestka czy trzydziestka, zbiła się w ciasną grupkę. Wyglądało na to, że szykują się na ostatni bój. Nie łudzili się, że wszyscy to przeżyją, uświadomiła sobie Claire.
– Hej – zwróciła się do pani Grant. – Proszę. Nie bójcie się. Nie skrzywdzimy was.
– Nie? – zaśmiał się Morley.
– Nie, nie skrzywdzimy – powiedział Oliver i położył broń na stole. – Shane, weź srebro.
– Mogę część zatrzymać?
Oliver uśmiechnął się ponuro.
– Jeśli sprawi ci to przyjemność…
– Nawet nie masz pojęcia jaką!
– Rozdaj wszystkim łańcuszki. Upewnij się, że noszą je na szyjach i nadgarstkach. To może ich uchronić, jeśli ktoś z nas, na przykład Morley, będzie miał chwilę słabości. – Oliver sprawdził, czy strzelby są naładowane, i rzucił je wybranym wampirom. Te złapały je bez trudu w powietrzu. – Świetnie. Obawiam się, że pani Grant ma rację. Nie możemy pozwolić, aby ta choroba, bo to jest choroba, się rozprzestrzeniała. Musimy złapać i podać antidotum wszystkim, którzy są zarażeni, albo ich wyeliminować. Tak więc dotyka to nas w takim samym stopniu, co was.
– Antidotum? – krzyknęła pani Grant. – Co wy… Patience Goldman otworzyła niewielką torbę – Claire uświadomiła sobie, że to lekarska torba pana Goldmana. W środku znajdowały się dziesiątki flakoników z jakimś płynem, a także kilka butelek z czerwonymi kryształkami. Claire osobiście pomagała je zrobić. Płyn zawierał lekarstwo na przenoszoną przez krew chorobę, którą przy – wlókł tu Bishop, a przynajmniej miała nadzieję, że je zawiera. Kryształki pomagały przywrócić na chwilę świadomość. Najlepiej było podać najpierw kryształki, a potem zastrzyk. Ten sposób leczenia działał na ciężko chore wampiry w Morganville.
– Można ich uratować – zapewniał Oliver. – Uważamy, że waszym rodzinom i przyjaciołom da się przywrócić rozum. Ale nie można sprawić, by znów byli ludźmi.
Rozumiecie. W tej kwestii klamka zapadła. Ale odzyskacie bliskich, jeśli tylko jesteście w stanie dostosować się do małej zmiany.
– To jest chore! – odezwał się z drżeniem w głosie jeden ze strażników. Jego kuszę trzymał teraz jeden z wampirów Morleya, niewysoki, kuśtykający wampir z pobrużdżoną twarzą. – Musimy walczyć! Lilian…
– Nie przybyliśmy tu po to, by z wami walczyć – uspokajał Oliver. – Ani żeby was ratować. Przybyłem tu po to, aby zapanować w jakiś sposób nad epidemią, a z tego, co widzę, wy macie ten sam cel. Moi przyjaciele – w ostatnim słowie zabrzmiała nutka ironii – są tu tylko przejazdem. Nikt z nas nie ma powodu, by was skrzywdzić.
– Jesteście wampirami – powiedziała głucho pani Grant.
– No cóż, oczywiście. Tak. – Oliver zamknął magazynek kolejnej strzelby i rzucił ją… W kierunku pani Grant.
– Jakieś pytania?
Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamknęła je i rozejrzała się wokół. W sali było wiele wampirów, mniej więcej tyle, co ludzi. I żaden z nich nie zamierzał atakować. Shane rozdawał ludziom srebrne łańcuszki, uśmiechając się przy tym w najbardziej niewinny sposób, jaki umiał. Nawet Jason starał się nie wzbudzać strachu, co w jego przypadku nie było łatwe.
– To może siądziemy – zaproponował Oliver i przysunął sobie krzesło. – Ja na przykład miałem bardzo ciężki dzień.
Gdy na zewnątrz zapadał zmrok, w bibliotece opadały emocje. Mieszkańcy Blacke nie odprężyli się całkiem, ale rozluźnili się na tyle, żeby na gazowym palniku w kuchence bibliotecznej ugotować potrawkę. Nie było prądu, ale na szczęście nie odcięto jeszcze dopływu gazu. Pani Grant i trzech strażników w kapeluszach kowbojskich – Claire uznała, że kapelusze stanowią swego rodzaju mundur – obeszli bibliotekę i zabarykadowali drzwi i okna.
Przyłączył się do nich Morley. Po dłuższej chwili milczenia pani Grant postanowiła ignorować jego obecność. Strażnicy za to stali się jeszcze bardziej czujni. Zaciskali palce na broni tak mocno, że aż im zbielały.
– Mogę pomóc? – zapytał w końcu Morley i schował ręce za siebie. – Obiecuję nikogo nie zjeść.
– Bardzo śmieszne – odpowiedziała pani Grant. Morley posłał jej poważne spojrzenie.
Читать дальше