– Wiemy już, że to działa – stwierdziła Claire. – Ale naładowanie baterii w laptopie chwilę potrwa.
– Jak długo? – zapytał Shane.
– Leniuch. – Uśmiechnęła się do niego.
– No pewnie.
Kilka chwil później zapaliło się światełko w laptopie. Włączyła go i zaczęła szukać przyczyny problemu. Po półgodzinie ustaliła, co jest nie tak, i uruchomiła system.
Shane dalej pedałował. Po jakimś czasie przestał rzucać zabawne uwagi, by oszczędzać siły. A kiedy wreszcie na baterii w rozgałęziaczu zapaliło się zielone światełko, zatrzymał się i z trudem łapiąc powietrze, pochylił na kierownicy roweru.
– No dobra – wydyszał. – Tylko nie nawalmy, dobra? Bo nie mam ochoty powtarzać tego doświadczenia. Następnym razem weź sobie wampira. One nie muszą oddychać.
Claire spojrzała na Olivera, który zupełnie nie zwracał na nich uwagi i notował coś na mapie Blacke. Ale się uśmiechał.
– Loguję się – zakomunikowała, patrząc na monitor. – I oto…
Zabrzmiał dźwięk powitalny Windowsów i w tym momencie chyba wszyscy w bibliotece podskoczyli. Pani Grant i Morley przerwali obchód i podeszli do Claire, podczas gdy system wreszcie się załadował i na ekranie pokazał się pulpit. Zaczekała, aż wszystkie pliki się załadują, po czym kliknęła dwa razy w ikonkę Internetu.
– Czterysta cztery… – westchnęła.
– Co? – Morley nachylił się nad jej ramieniem. – Co to znaczy?
– Że nie odnaleziono strony – odpowiedziała. – To błąd czterysta cztery. Spróbujemy czegoś innego.
Próbowała połączyć się z Google'em, potem Wikipedią, Twitterem i nic.
– ISP nie działa. Nie ma dostępu do Internetu.
– A co z e – mailem? To jest e – mail, prawda? – upewnił się Morley i pochylił się jeszcze bardziej. – E – mail to taki elektroniczny list. Leci przez powietrze. – Był bardzo zadowolony z siebie, że wie takie rzeczy.
– No niezupełnie. I byłbyś łaskaw cofnąć się albo znaleźć prysznic? Dzięki. A żeby wysłać e – mail potrzebne jest połączenie z Internetem. A to nie działa.
– Pedałowałem na darmo – westchnął Shane. – To boli…
– Czy ktoś oprócz mnie zauważył, że jest za cicho? – zapytał Oliver, podnosząc wzrok znad mapy.
Na chwilę wszyscy zamilkli, po czym odezwała się pani Grant:
– Czasem nie pojawiają się przez kilka godzin. Ale zawsze przychodzą. Każdej nocy. Nie pozostało im nic oprócz nas.
Oliver wstał i skinął głową na Morleya. Oba wampiry zniknęły w ciemnościach, szepcząc do siebie zbyt cicho dla uszu ludzkich.
Pani Grant zmarszczyła brwi i odprowadziła ich wzrokiem.
– Zwrócą się przeciwko nam – stwierdziła. – Prędzej czy później wasze wampiry nas zaatakują. Możecie być pewni.
– Wciąż żyjemy. – Claire wskazała na siebie, Shane'a, Jasona i Eve. Eve siedziała kilka kroków dalej, wtulona w ramiona Michaela. – A siedzimy w tym znacznie dłużej od was.
– W takim razie jesteście szaleni. Jak w ogóle możecie wierzyć tym… ludziom? – Wyglądało na to, że nie tego słowa chciała użyć.
– Bo oddali wam broń – odparła Claire. – I dlatego, że gdyby chcieli, zabiliby was w przeciągu kilku pierwszych minut. Wiem, że jest ciężko. Czasami dla nas wszystkich.
Ale póki co musicie wierzyć w to, co mówią.
Pani Grant spojrzała na nią, marszcząc brwi:
– A kiedy należy przestać im wierzyć?
– Damy wam znać – uśmiechnęła się Claire.
W bibliotece nie było wiele dzieci. Według obliczeń Claire było ich siedmioro, począwszy od bobasów karmionych jeszcze mlekiem z butelki, a skończywszy na kilku dwunastolatków. Ale nikt nie był w wieku Claire. Nawet jej to odpowiadało. Patrzenie na strach w oczach rówieśników byłoby nie do zniesienia, a u młodszych dzieci – zbyt okropne. Zupełnie, jakby patrzyła na siebie w pierwszych dniach swojego pobytu w Morganville.
Eve przyniosła lampę, wokół której zgromadziła dzieci, i zaczęła im czytać książkę, którą wzięła z regału. Po pierwszych kilku słowach opowiadania Clair uświadomiła sobie, że skądś je zna. W końcu przypomniała sobie – Eve czytała Gdzie mieszkają dzikie stwory. A wszystkie dzieci, nawet te, które pewnie powiedziałyby, że są już na tę opowieść za stare, siedziały cicho i w skupieniu słuchały. Z ich twarzy zniknął strach.
– Ma dobre podejście, prawda? – Michael stanął za Claire. Też obserwował czytającą Eve. – Do dzieci. – W jego głosie pobrzmiewała nuta smutku.
– Tak, na to wygląda. – Claire spojrzała na niego, po czym odwróciła wzrok. – Wszystko w porządku?
– A czemu nie? Po prostu kolejny typowy dzień braci z Morganville. – Uśmiech też miał smutny. – Chciałbym ją zabrać gdzieś daleko od tego wszystkiego. Sprawić, żeby było… inaczej.
– Ale nie możesz.
– Nie, nie mogę. Bo jestem tym, czym jestem, a ona jest tym, kim jest. I tyle. – Wzruszył bardzo delikatnie, prawie niezauważalnie, ramionami. – Ciągle mnie pyta, gdzie to nas zaprowadzi.
– Taa – odezwał się drugi głos. To Shane przyciągnął krzesło i usiadł przy Claire. – Dziewczyny tak mają. Wciąż muszą prowadzić gdzieś związek.
– Nieprawda!
– Właśnie że tak. No rozumiem, ktoś musi patrzeć w przyszłość. Ale to sprawia, że mężczyźni myślą, że są…
– Osaczeni – powiedział Michael.
– Uwięzieni – dodał Shane.
– Idiotami. No dobra, nie miałam tego na myśli, ale naprawdę, chłopaki, to tylko pytanie.
– Ach tak? – Michael nie spuszczał wzroku z Eve, obserwując, jak czyta, jak się śmieje, jak się zachowuje w otoczeniu dzieci. – Jesteś pewna?
Claire nie odpowiedziała. Nagle to ona poczuła się osaczona. Uwięziona. I zrozumiała, dlaczego Michael czuje się tak… dziwnie.
Patrzył na Eve z dziećmi. Wiedział, że nigdy nie będą mieli własnych. Eve chyba też o tym wiedziała, choć nigdy go o to nie pytała. Wyobrażał sobie ich przyszłość, a miejsce, jakie w niej zajmował, zupełnie mu nie odpowiadało.
– Hej. – Shane trącił ramię Claire. – Zauważyłaś, co się dzieje?
Zamrugała i uświadomiła sobie, że Shane nie mówi o Michaelu. Wpatrywał się w zaciemnione miejsca, które powinny być patrolowane przez wampiry.
– Co? – zapytała. Nie widziała nikogo.
– Nie ma ich.
– Co?!
– Wampiry. Nie ma ich w budynku. No chyba że nagle zrobiła się długa kolejka do łazienki. Nawet Jasona nie ma.
– Niemożliwe. – Claire wstała z krzesła i podeszła do biurka. Nigdzie nie było Olivera ani Morleya. Na blacie leżała rozłożona i pokreślona kolorowymi ołówkami mapa Blacke. Złapała latarkę i ruszyła do drzwi biblioteki, gdzie stróżował Jacob Goldman. Nie było go tam.
– Widzisz? – odezwał się Shane. – Uciekły, wszystkie.
– To niemożliwe. Dlaczego miałyby nas zostawić?
– Jeszcze pytasz? – Shane pokręcił głową. – Claire, czasami mam wrażenie, że w ogóle nie masz instynktu przetrwania. Zastanów się, dlaczego nas zostawiły? Bo mogą.
Bo mimo że w każdym próbujesz doszukiwać się dobra, to oni dobrzy nie są.
– Nie! – krzyknęła. – Nie, nie zrobiliby tego. Oliver by tego nie zrobił.
– Oczywiście, że by zrobił. Oliver jest skończoną świnią i doskonale o tym wiesz. Jeśli się zastanowił i wykalkulował, że taka akcja zapewni mu przynajmniej sekundę lub dwie życia więcej, to wziął nogi za pas. On w ten sposób przetrwał, Claire. – Shane zamilkł na chwilę, po czym dodał. – Może i dobrze się stało. Skoro on uciekł, to my też powinniśmy. Po prostu… zwiać. Najdalej, jak tylko się da.
Читать дальше