Kiedy zbliżyli się jeszcze bardziej, jeden z nich powiedział:
– Dzieciobójca.
Kale wrzasnął, cisnął HK 91 i rzucił się do ucieczki. Stanął prawie natychmiast. Z tyłu, od chaty zbliżali się kolejni dwaj Johnsonowie. Wszystkie drogi odcięte. Pozostawało biec w górę wysokim skalnym wybrzuszeniem, powyżej chaty. Runął tam, sapiąc i charcząc. Pochlipując dopadł zarośli, przedarł się do wejścia do jaskini, obejrzał na moment, zobaczył, że szóstka nie przestawała następować, wpadł do jaskini, w ciemność, żałując, że porzucił latarki; ręką na ścianie skały wymacywał drogę, usiłując przypomnieć sobie szkic miejsca, pamiętał, że jest to jakby długi tunel kończący się serią ostrych zakosów, i nagle uświadomił sobie, że tu wcale nie musi być bezpiecznie: jaskinia może okazać się pułapką. Tak, był teraz pewien: oni chcieli go tu wciągnąć – i obejrzał się. Zobaczył przy wejściu dwóch gnijących mężczyzn, usłyszał własne wycie i biegł coraz szybciej w głęboką czerń, ale wiedział, że to dla nich żadna przeszkoda, otarł dłoń na ostrym występie skalnym, potknął się, zamachał rękami, pruł dalej, dopadł zakrętu, jednego, drugiego, potem drzwi, minął je, zatrzasnął za sobą; był pewien, że to ich nie zatrzyma – i wtedy zobaczył światło w następnej komnacie. Posuwał się ku niemu w sennym dzikim przerażeniu przez labirynt stosów pożywienia i ekwipunku.
Światło biło od latarni Colemana.
Kale wszedł do trzeciej komnaty.
W bladym jak szron blasku zobaczył coś, co skuło go lodem. To wyłaniało się z podziemnej rzeki, spod jaskini, z dziury, w której Jake Johnson umieścił pompę wodną. Wiło się. Kłębiło, pulsowało, falowało. Ciemne, cętkowane krwawo cielsko. Pozbawione kształtu.
Zaczęły formować się skrzydła. Rozmyły się.
Siarkowy odór, niezbyt mocny, ale mdlący.
Na całej siedmiostopowej kolumnie śluzu otworzyły się oczy. Skupiły spojrzenie na Kale'u.
Cofnął się przed nimi, wtulił w ścianę, złapał się kamienia, jakby on wyznaczał ostatnią krawędź realności nad przepaścią szaleństwa.
Niektóre oczy były ludzkie. Niektóre nie. Spozierały na niego – a potem zamknęły się i znikły.
W miejscu oczu otworzyły się usta. Pojawiły się zęby, kły. Rozdwojone języki zwisały z czarnych warg. Z innych ust wysunęły się czułki robaków. Zawibrowały w powietrzu, schowały się. Jak skrzydła i oczy, w końcu usta znikły w bezforemnym cielsku.
Na podłodze siedział mężczyzna. Kilka stóp od pulsującej istoty, która wychynęła z podziemi. Siedział na wpół widoczny w blasku latarni. Twarz krył mu cień.
Czując, że Kale go zauważył, mężczyzna lekko pochylił się do przodu, wystawił twarz na światło. Mierzył sześć stóp cztery cale albo więcej, miał długie kręcone włosy i brodę. Na głowie nosił pozwijaną opaskę. Złoty kolczyk zakołysał mu się w uchu. Uśmiechnął się najdziwniejszym uśmiechem, jaki Kale w życiu widział. Uniósł powital-nie dłoń. Na jej wewnętrznej stronie widniało wytatuowane czerwono-żółte oko.
Był to Gene Terr.
Broń bakteriologiczna
Helikopter wojskowy pojawił się trzy i pół godziny po rozmowie Sary z Danielem Terschem, dwie godziny wcześniej, niż obiecał. Widocznie został skierowany bezpośrednio z bazy w Kalifornii i widocznie koledzy Sary z programu CBW odgadli jej plan wojenny. Pojęli, że de facto nie potrzebuje większości ekwipunku, o który prosiła, i zebrali tylko to, czego potrzebowała do uderzenia na zmiennokształt. Inaczej nie uwinęliby się tak szybko.
Boże, daj, proszę, żeby to była prawda, myślała Sara. Oby to były odpowiednie materiały!
Wielki, zamalowany kolorami ochronnymi helikopter z dwoma zestawami śmigieł, wisząc kilkadziesiąt stóp nad Skyline Road, mełł poranne powietrze, tworzył turbulencję, ciął resztki mgły. Fale ostrych dźwięków rozbijały się o miasto.
Z boku przesunęły się drzwi, jakiś mężczyzna wychylił się z ładowni i spojrzał w dół. Nie próbował wołać, gdyż rytmiczny stuk wirników i ryk silników zjadłby słowa. Zamiast tego przekazał rękami serię niezrozumiałych sygnałów.
W końcu Sara pojęła, że załoga czeka na jakąś wskazówkę o miejscu zrzutu. Zasygnalizowała, żeby wszyscy razem z nią utworzyli koło na środku ulicy. Nie wzięli się za ręce, stali w odstępach kilkujardowych. Koło miało kilkanaście stóp średnicy.
Owinięty w płótno ładunek, nieco większy niż człowiek, został wypchnięty z helikoptera. Był podwiązany do liny spuszczanej na elektrycznym wyciągu. Początkowo ładunek zjeżdżał powoli, potem jeszcze wolniej, w końcu osiadł na jezdni w środku koła tak łagodnie, jakby załoga halikoptera dostarczała surowe jajka.
Bryce wyłamał się z koła, zanim pakunek spoczął na ziemi i znalazł się przy nim pierwszy. Odnalazł karabinek i zwolnił linę, zanim Sara i reszta dołączyli do niego.
Helikopter ściągnął z powrotem linę, spłynął w kierunku doliny i opuścił strefę zgrożenia, równocześnie zwiększając wysokość.
Sara przyklękła i zaczęła rozwiązywać nylonowy sznur, przewleczony przez metalowe oka opakowania. Pracowała gorączkowo i w ciągu paru sekund wydobyła zawartość.
Składały się na nią dwa niebieskie kanistry z białym nadrukiem słowno-literowym (Odetchnęła z ulgą, kiedy go zobaczyła. Jej wiadomość została właściwie zinterpretowana.) i trzy spryskiwacze, podobne do tych, których używa się do rozpylania środków chwasto- i owadobójczych, napędzane nie ręcznie, ale sprężonym powietrzem. Każdy cylinder był zaopatrzony w szelki jak u plecaków. Giętka rura gumowa z czterostopową metalową końcówką i dyszą wytrzymującą wysokie ciśnienie pozwalała utrzymać dystans dwunastu do czternastu stóp od celu.
Sara podniosła jeden z napełnianych pod ciśnieniem cylindrów. Ważył swoje: zawierał ten sam płyn co dwa dodatkowe, niebieskie kanistry.
Helikopter znikł po zachodniej stronie nieba.
– Saro, czy to wszystko, o co pani prosiła? – spytała Lisa.
– To wszystko, czego potrzebujemy – powiedziała wykrętnie Sara.
Rozejrzała się w koło nerwowo, jakby w obawie, że zmiennokształt rzuci się na nich. Ale nie było po nim śladu.
– Bryce, Tal, gdybyście mogli wziąć te dwa cylindry…
Szeryf i jego zastępca złapali za oba zestawy, wsunęli ramiona w szelki, zapięli pasy na piersiach, poprawili najlepiej jak się dało ładunek na ramionach.
Nie trzeba było słów, aby obaj mężczyźni jasno zrozumieli, że cylindry zawierają broń, która może zniszczyć wroga. Sara wiedziała, że zżera ich ciekawość i była pełna podziwu, że nie zadają pytań.
Sama zamierzała używać trzeciego spryskiwacza, ale okazał się znacznie cięższy, niż się spodziewała. Wysiliwszy się, mogła go unieść, ale nie była w stanie nim manewrować. A podczas następnych kilku godzin przeżycie będzie zależało od szybkości i zręczności.
Ktoś inny musi używać trzeciego urządzenia. Nie Lisa: nie była większa od Sary. Nie Flyte: miał reumatyzm w dłoniach, na co skarżył się w nocy, i wyglądał na wątłego. Pozostawała Jenny. Była tylko dwa czy trzy cale wyższa od Sary, tylko piętnaście czy dwadzieścia funtów cięższa, ale chyba w znakomitej kondycji fizycznej. Prawie na pewno zdoła manewrować spryskiwaczem.
Flyte protestował, ale gdy spróbował podnieść urządzenie, ustąpił.
– Chyba jestem starszy, niż myślałem – powiedział z rozgoryczeniem.
Jenny przyznała, że jest najodpowiedniejszą osobą, i Sara pomogła jej założyć szelki. Byli gotowi do bitwy.
Читать дальше